Wycieczka dla starców

Obwieszczono dziś w telewizji, że z powodu braku lekarzy na okres świąt zawieszona została działalność oddziału wewnętrznego szpitala w Oleśnie. Podejrzewam, że to tylko początek i sądzę, że przede wszystkim zamykanie dotknie oddziały wewnętrzne. Tam zazwyczaj i tak jest najmniej lekarzy i pielęgniarek, a chorzy wręcz nazywają te oddziały umieralnią. Mam możliwość porównań i istotnie o ile na oddziale chirurgicznym nie widać szczególnej różnicy w trybie dnia między dniem zwykłym, a weekendem, o tyle na oddziałach kardiologicznych i wewnętrznych można w święto nie spotkać lekarza i rzadko dostrzec pielęgniarkę. Czytam to co pisze Justyna Karolak na blogu http://tosterpandory.pl/o-bozym-narodzeniu-powaznie-bez-zartow/ i sądzę, że ma rację.

„To w okresie Bożego Narodzenia wzrasta liczba samobójstw. To na Boże Narodzenie ludzie umierają. To w Boże Narodzenie najwięcej starszych osób potrzebuje maksymalistycznej opieki, którą tak trudno zapewnić w czasie specyficznym, świątecznym, bo ten czas lubi być niezwykle egoistyczny: dokładnie w tym czasie kontakty rodzinno-towarzyskie intensyfikują się ponad miarę, wybuchają ekspansywnie, i każdy oczekuje naszej uwagi, życzeń i obecności. Trudno podzielić siebie tak, by dla wszystkich starczyło po równo, a jeszcze człowiek chciałby odrobiny wytchnienia – dla siebie samego. Żeby odpocząć, żeby poświęcić uwagę własnym myślom, żeby zdobyć się na autorefleksję, żeby ocenić miejsce w życiu, do którego dotarło się w drodze prozaicznej tułaczki i nieprozaicznych marzeń, i brutalnej walki o byt.:.”

„Starszy człowiek, dziadek albo babcia, z demencją, z pieluchą w kalesonach lub rajtuzach, wydaje się jakże przystępny do pominięcia w naszym świadomym działaniu, bo istotnie często przejawia na tyle obrazowe schorzenia, objawy i dysfunkcje, że szpital weźmie staruszka pod swoje skrzydła na święta bez dwóch zdań, żeby badać, diagnozować i leczyć. Gdyby tylko szpital wiedział, że ten wylęg starców w szpitalnych progach na same święta nie jest wcale spowodowany realnymi chorobami starców, ich organiczną dysfunkcją…

Kto o tym wie, jaki jest realny powód tego wylęgu? Prawie nikt. Prawie czyni co prawda pewną różnicę, ale ta różnica nie prezentuje się nadto malowniczo, by zaintrygować sobą tłumy. Każdy schorowany czy umierający starzec, który trafi do szpitala na święta, pozostaje wyłącznie pomarszczonym balastem – ciężar tego człowieka jest marny dla niemal wszystkich wokół niczym wątły, przeterminowany puch, który niechcący usypał się z zapomnianej poduszki, i teraz trzeba ten puch po prostu zamieść, żeby przestrzeń znów stała się czysta…”

Nic dodać, nic ująć. W dodatku ta wymuszona okolicznościami troska o osoby starsze i niedołężne nijak się ma do świadomości ich potrzeb. Przykładem z innej beczki może być magazyn Spółdzielczy Spółdzielni Mieszkaniowej „Służew nad Dolinką nr 26 z grudnia b.r. W wywiadzie prezes Spółdzielni chwali się nowymi inwestycjami na osiedlu:

„Przez ostatnie lata, ku zadowoleniu mieszkańców, na Osiedlu powstało kilka inwestycji prospołecznych takich jak: Publiczne Przedszkole Małego Kopernika, teren rekreacyjny Górki Służewskie, siłownie plenerowe, czy V piętro w nowym budynku przy ul. Mozarta 1, przeznaczone dla mieszkańców na potrzeby społeczno-kulturalne. Działalność tam prowadzona łączy całe pokolenia i ciągle się rozwija. Cieszę się, że to piętro żyje i służy ludziom. Zarówno dorośli, młodzież jak i dzieci korzystają z różnego rodzaju zajęć ruchowych, kulturalnych czy edukacyjnych w ramach programu Klubu Seniora, świetlicy środowiskowej, czy też biblioteki. Miło jest patrzeć, gdy co dzień- wiele uśmiechniętych osób podąża na różnego rodzaju zajęcia s i spotkania.”

Oczywiście wizja uśmiechniętych staruszków podążających dziarsko na zajęcia ruchowe i społeczno-kulturalne jest urokliwa, ale nie ma nic wspólnego z prawdą, której bliższy jest obraz serwowany przez Justynę Karolak. Mimo to, wydaje się że pan prezes Spółdzielni wierzy w to, iż zapewnił osiedlowym dziadkom i babciom wszystko, co im potrzebne do szczęścia. Możliwe, bo program wydarzeń Klubu Seniora jest imponujący – pod warunkiem, że są to seniorzy młodzi i sprawni, dla nich bowiem wieczorki taneczne, chi- kung, siatkówka i ping-pong i rozmaite wycieczki są osiągalne. Na żadnym z wielu zdjęć nie zauważyłam jednak osoby na wózku, z balkonikiem czy nawet o kulach. One są widoczne wyłącznie na osiedlowych uliczkach i to w pogodne dni w jedynym sklepie bez schodków, za to bez dostępu do wszystkich półek. Nawet pobliska apteka mieści się na piętrze bez czynnej windy, a żeby dostać się do przychodni, trzeba dojść do końca ulicy i tam skorzystać z podnośnika.

Ostatnio sprawdzałam możliwość skorzystania z podobno bezpłatnego miejskiego transportu dla niepełnosprawnych na wózkach, do lekarza lub przychodni. Udając się na zabieg, chciałam mieć pewność, że powrócę po nim do domu, nawet gdy nie zdołam wgramolić się do samochodu osobowego. Niestety, telefon zamieszczony na stronie Urzędu miasta nie odpowiadał przez kilka dni. Prawdopodobnie sprawa przestała być aktualna, ale wiadomości nie sprostowano.

Przeczytałam gdzieś też, że miasto ma umowę z firmami taksówkowymi, które przewożą niepełnosprawnych, niestety usługa aczkolwiek dwukrotnie droższa niż normalna i tak wymaga wcześniejszej, kilkudniowej rezerwacji. Po co więc szpitale jednego dnia, skoro i tak najlepiej swoje odleżeć?

Westchnęłam sobie oczywiście za Norwegią, gdzie w jednym z portów dyżurował samochód, przewożący niepełnosprawnych na wózkach do miasta i z powrotem, czy Holandią, gdzie spotkałam w galerii handlowej „wózkową” wycieczkę na zakupy. Czy takie duże osiedle jak nasze (wielkość sporego miasteczka) nie mogłoby zorganizować „wózkowiczom” przed świętami przejażdżki do sklepu albo wycieczki dostępnej nie tylko dla chodzących na własnych nogach? Nawet rodziny nie zawsze mogą tu pomóc, bowiem składane wózki często nie mieszczą się w bagażniku.

W szpitalu przynajmniej zawsze można liczyć na towarzystwo, chyba, że go na święta zamkną… Trudno tylko zrozumieć dlaczego, mimo iż pełno w nich chorych babć i dziadków, wcale oni nie chcą tam leżeć, odpoczywać, jeść co ugotują im inni i korzystać z dobrodziejstw medycyny…

(fotografia pochodzi z magazynu Spółdzielczego Spółdzielni Mieszkaniowej „Służew nad Dolinką nr 26 z grudnia b.r.)

Dyskutowałam o tym ze znajomym tuż po świętach. Zapytał mnie: Dlaczego oczekujesz, że ktoś ci coś zorganizuje? Weź i spręż się sama, roześlij wici, że organizujesz wycieczkę, zbierz chętnych i dopiero wtedy pertraktuj ze spółdzielnią.

Rzeczywiście. Dlaczego? Święta racja! Zadumałam się głęboko. Dlaczego ja sama się nie sprężę? Wszak tyle razy już robiłam to w swoim życiu. Organizowałam kilkakrotnie różne społeczne przedsięwzięcia, ostatnie, przewodnicząc  społecznemu komitetowi budowy wodociągu we wsi Mierzwice Kolonia. Wodociąg wybudowano dzięki społecznej pracy mojej i moich działkowych znajomych. Włożyliśmy w to także trochę własnych funduszy, skrupulatnie rozliczyliśmy się z każdej złotówki, oddaliśmy nadwyżkę tym, którzy dokonali wpłat i tak dalej. Nie oczekiwaliśmy od nikogo podziękowań (bonusem było to, że gmina w ogóle ten wodociąg wybudowała, choć początkowo nie mieli zamiaru) ale też nie oczekiwaliśmy szeptanej propagandy, że obłowiliśmy się na tym przedsięwzięciu. Przecież zapłaciliśmy tyle co wszyscy za przyłącza i przypadającą na nas część kosztów projektu, do czego się zobowiązaliśmy. Zresztą projekt także sporządziła osoba wskazana przez gminę. Resztą, tj przetargiem i zleceniem prac, ich nadzorem itp zajęła się gmina.

To wówczas nastąpił ten moment mojego zniechęcenia do działań prospołecznych. I jakoś trwa do dziś. Siedzę sobie w domu na wygodnym fotelu i chciałabym, żeby czasem ktoś pomyślał także o mnie. Mnie się już za bardzo nie chce. Może przyjdzie na innych kolej? Tylko błagam, zastanówcie się czego osobom starszym i niepełnosprawnym potrzeba? Na pewno nie potańcówek, a przynajmniej tym mniej mobilnym. Tyle, że potańcówki zorganizować najłatwiej. I oczywiście łatwo się nimi pochwalić. Zwłaszcza w gazetce finansowanej przez sponsora i wydanej na pięknym kredowym papierze…

Zapiekła zaciekłość

To, co w ludziach zawsze przerażało mnie najbardziej i przeraża do dziś, to zapiekła zaciekłość, obojętnie czego ona dotyczy. Może nawet cudzych kamieni w cudzym woreczku żółciowym.

Zdarzyło mi się niebacznie przyznać do nich w jakimś wpisie na FB – w ogóle na marginesie dyskusji o czymś zupełnie innym, a mianowicie opowieści o dyskusji w sprawie sztucznej świadomości. Wyraziłam w niej pogląd, że składnikiem świadomości powinny też być doznania cielesne, np bólu, czego żartobliwym przykładem miały być owe kamienie, których nie posiadają maszyny. Jedna z dyskutantek poinformowała mnie natychmiast, że przyczyną kamieni zgodnie z jakimiś pięcioma prawami natury (Germanska Nowa Medycyna, totalna biologia czy meta health) jest:

„Kamienie w woreczku, to nagromadzona złość. Trzeba się rozprawiać z tematami, które powodują odczuwanie tej emocji. Tzn, że denerwuje Cię jakaś osoba/osoby/sytuacje przez lata. Jesteś uwikłana w toksyczne relacje. Zachowanie osób rani i nie możesz sobie z tym poradzić. No więc, woreczek żółciowy pod wpływem stresu kurczy się, a żółć zbija i tworzą się kamienie. Aby się nie narażać na powstawanie kamieni trzeba zacząć nad sobą pracować i uzdrawiać relacje.”

Teoretycznie jestem oczywiście bardziej za zdrowymi relacjami, niż za chorymi, a zwłaszcza toksycznymi. Wiem także że woreczek żółciowy kurczy się nie tylko pod ich wpływem, także pod wpływem nęcących zapachów, dobiegających z okolicy (co występuje szczególnie przed świętami), na widok apetycznych potraw i z wielu rozmaitych, nie mających związku z konkretną osobą powodów. Tak czy inaczej, nie jestem uwikłana w żadne takie relacje, jestem przedziwnej spokojności człowiekiem, zgodnej i ustępliwej natury, a moje kamienie są podobno wynikiem zbyt długiego zażywania pewnego leku, jedynego dostępnego w swoim czasie w PRL, zresztą przepisanego przez lekarza.

Zawiadomiłam o tym moją dyskutantkę , ale ona i tu natychmiast wykryła moją winę. Na pisała: „Jeśli jest to chemiczne zatrucie lekami to rozumiem, z tym że owe leki zostały pani przepisane „po coś”najprawdopodobniej na jakąś „dolegliwość”(no chyba ze miała pani kaprys i wzięła je sama). Wystarczy obserwacja swojego organizmu, by mieć dowód, co jest przyczyną stanu w jakim się znajduję. To nie jest kwestia wiary tylko wiedzy czysto biologiczno-fizjologicznej i jej przyswajalności czyli otwartości”

Zarzutów subtelnie podanych jest tu kilka. Leczenie się, jako wynik mojego kaprysu lub samowoli, brak obserwacji swojego organizmu, brak inteligencji w diagnozowaniu samej siebie, brak wiedzy, nieumiejętność jej przyswajania i brak otwartości. Doliczyłam się przynajmniej 6 zarzutów, co jak na 59 wyrazów i 346 znaków bez spacji, stanowi potężną dawkę oskarżeń.

Faktycznie, w kontaktach z takimi dyskutantami można doznać uwikłania w toksyczną relację, więc czym prędzej odpisałam jej, celem wyładowania swojej złości na zewnątrz, a nie do wewnątrz mojego woreczka żółciowego:

„Pani …, wszem i wobec wiadomo, że życie jest chorobą. Nie rozumiem tylko entuzjazmu, z jakim wciela się Pani w rolę eksperta od losów ludzkich. Więcej pokory wobec ludzi, proszę…”. Dyskutantka nie pozostawiła mojego wpisu bez odpowiedzi (to zadziwiająca cecha facebookowych dyskusji, że ciągną się bez końca, bo każdy, zamiast po wygłoszeniu swojego zdania, dać spokój, koniecznie chce mieć ostatnie słowo). Złożyła mi zatem niespecjalnie życzliwe przedświąteczne życzenia, żebym zmieniła swoje ograniczenia przekonań. Podziękowałam konwencjonalnie i chłodno, bo cała ta dyskusja znużyła mnie.

Tak się jednak zdarzyło, że jednocześnie czytam powieść Madeleine Thien „Nie mówcie, że nie mamy niczego” poświęconą losom chińskich intelektualistów i twórców w czasach „rewolucji kulturalnej” i nie mogę się opędzić od wrażenia, że podtekstem wszystkich opisanych wydarzeń, było uwolnienie w ludziach owej zapiekłej zaciekłości – choć oczywiście sedno powieści dotyczy zupełnie czegoś innego i stanowi wnikliwy opis myślenia i reakcji ludzi sztuki na doświadczenia przekraczające ich rozumienie świata. Na walkę z „czterema starymi rzeczami”, jako wyznacznikami burżuazyjnego odchylenia świadomości, polegającą m.in. na niszczeniu płyt gramofonowych, partytur, nut, fortepianów i innych instrumentów muzycznych.

Opisując kampanię hunwejbinów przeciwko nauczycielom, profesorom i starcom, jako wrogom ludu, recytowanie haseł i sloganów przeplatane biciem oskarżonych i coraz absurdalniejszymi zarzutami, podnoszono właśnie jako ich winę, rzekome słabości. Tu przytoczę tylko mały fragment:

„-  Wu Bei na szubienicę!

Dziewczyna z kijem od miotły oskarżyła staruszka o nauczanie literatury, która kpi z rzeczywistości każdego stojącego przed nim mężczyzny i każdej kobiety.

– Wydawało ci się, że możesz deptać tych, którzy są pod tobą – mówiła niepokojąco melodyjnym głosem. – Wydawało ci się, że twoja pozycja czyni cię wielkim, a nas maluczkimi, ale to my mamy otwarte serca i czyste umysły. Obudził się potwór, nauczycielu! Wiele razy następowałeś na jego głowę, a teraz on wypełza z błota. Jest odpychający i prymitywny ale przynajmniej wolny od twojej pogardy i poczucia wyższości. Tak, ten potwór, to ziarno prawdy, na którą chciałeś się zamknąć. Jesteśmy wolni, chociaż próbowałeś wypaczyć nasze umysły, zatruć nasze pragnienia.

Zaczęła go bić, powolnymi, metodycznymi ciosam. wymierzonymi w plecy, uda i pierś, jakby był zwierzęciem, które zasłużyło na karę. Staruszek zachwiał się i upadł. Podniesiono go i postawiono z powrotem na krześle, mimo że ledwie trzymał się na nogach.

– Jeśli upadniesz, będziemy bić mocniej – oznajmiła słodko dziewczyna. – Niewielka to kara za twoje zbrodnie, ale nie obawiaj się! Zajmiemy się każdą twoją słabością. To dopiero początek.

Ktoś przyniósł drugie krzesło, a jakiś chłopiec wcisnął mężczyźnie na głowę biały szpiczasty kapelusz z papieru. Tłum eksplodował drwiącym śmiechem, pokrzykując i wytykając mężczyznę palcami, ten zaś zrobił się tak blady, jakby miał zemdleć. Na kapeluszu widniały słowa: „Jestem wrogiem ludu i demonem! Szerzę kłamstwo i fałsz!”.”

Wydawać by się mogło, że takie zestawienie jest nieuprawnione i że tropienie miejsc, gdzie zaczyna się zaciekłość, wściekła złość, obojętna na zdrowy rozsądek i zasadę, że każdy jest wolny w swoich poglądach i przekonaniach jeśli nie wyrządza nikomu krzywdy, jest bezsensownym rozczepianiem na włosa czworo lub liczeniem demonów na końcu szpilki. To, że ktoś zapomniał, iż woreczek żółciowy, moje ciało i moje zdrowie nie powinny być przedmiotem cudzych nieuprawnionych zarzutów, wygłaszanych w przekonaniu iż lepiej wiedzą, co dla mnie dobre i jakie błędy popełniam w swoim życiu, nijak się ma do chińskich wydarzeń politycznych. Czy aby na pewno?

Codziennie słuchamy w telewizji wypowiedzi polityków, którzy lepiej wiedzą, co nam, społeczeństwu jest potrzebne i co dla nas, zwłaszcza kobiet, jest lepsze, ponieważ jako szara, głupia masa, popełniamy właśnie owych 6 błędów, tj.: kierowanie się kaprysem lub samowolą, niewiedza co jest słuszne, a co nie i niechęć do nauczenia się tego, wygodnictwo i brak otwartości. Wszystkie te błędy można ich zdaniem wyeliminować, wymuszając na głupim narodzie właściwe (ich zdaniem) postępowanie. A poziom intelektualny tych polityków niejednokrotnie dorównuje poziomowi mojej zapiekłej dyskutantki, bezmyślnie cytującej jakieś slogany (Jak się ma Germańska Nowa Medycyna czy Totalna Biologia do uprawnionej nauki za którą stoją autorytety wykształconych specjalistów?). Podobnie rozprawiali się młodzi ludzie ze swoimi nauczycielami i profesorami w Chinach za panowania Mao Ze Donga.

Dlatego podobne postępowanie, oparte o zaciekłą wiarę, że ma się rację, budzi moje najgłębsze przerażenie. Pogarda bowiem dla kogoś, kto inaczej myśli, może być wyłącznie  źródłem nieszczęść.

DPkH4aRXUAACLln

 

Magia świąt Bożego Narodzenia

Prawdopodobnie każdy z nas w złych chwilach , których nie brakuje w naszym życiu, powtarza sobie z uporem maniaka: musi wreszcie być jakiś czas, kiedy wszystko jest idealne, piękne i sprzyja naszej wrażliwości – i dla większości są to właśnie święta Bożego Narodzenia. Co prawda im jesteśmy starsi, tym mniej mamy złudzeń, ale przez większą część naszego życia dążymy do przeżycia świąt idealnych, wręcz staramy wymusić się na losie, aby takimi się stały.

Wracamy pamięcią do lat dziecinnych, kiedy świat był całkowicie odmienny od dzisiejszego, jak z kolorowej pocztówki świątecznej, z czapą śniegu na dachu domku przycupniętego wśród wzgórz porośniętych drzewkami choinek, z zamarzniętą rzeczką i saniami oraz żółtym światełkiem w oknie i pierwszą gwiazdką na niebie.

Pamiętam, że jako dziecko (zamieszkałe na Bielanach, które wówczas były nie dzielnicą a przedmieściem Warszawy) wybiegałam co chwila przed dom, żeby donieść rodzicom, czy już widzę pierwszą gwiazdkę na niebie. Oczekiwałam jej tym gorliwiej, że od rana nic nie dostawałyśmy jeść, a cukierki w kolorowych, błyszczących papierkach, wieszałyśmy na choince ze świadomością, że będziemy mogły je zjeść dopiero po świętach. Na stole ustawiano przed Wigilią nakrycia z jednym dodatkowym dla zbłąkanego wędrowca – który nigdy się nie pojawiał. Tak czy inaczej, wryło mi się w pamięć określenie „post”, dzięki czemu i zawarte w podświadomości poczucie naturalnego następstwa świętowania i życia w ogóle – musi być najpierw ograniczenie, żeby nastąpiło świętowanie.

Ale już wówczas świat nie jawił się takim pięknym, jak chcieliśmy. Nie za sprawą Boga, religii, czy idei, ale ludzi. Zaproszone na pierwszy dzień świąt do matki mojego ojca chrzestnego, znanej  międzywojennej artystki, musiałyśmy zmierzyć się z pouczeniem, że nie wszystkie dania serwowane na pięknej porcelanie, ocalałej z wojennej pożogi, są do spożycia. Nasza mama przywołała nas do porządku: to tylko dekoracja, zjedzą ją ci ważniejsi od nas, co przyjdą w gości po świętach. Piękne cukierki, zawieszone na choince, okazały się w połowie papierkami zawierającymi pustą treść, a przysłowiowych dwanaście dań, to jedna zupa rozłożona na kilka składników i jedna kapusta z kilkoma miseczkami dodatków. Zaś talerz dla zabłąkanego wędrowca okazał się naczyniem dla „tego który odszedł„, żeby się opamiętał i wrócił do nas. I radosne święta dla nas, dzieci, okazały się smutną uroczystością, w dodatku głodną i chłodną, (bo zabrakło węgla do napalenia w piecu i pieniędzy na wszystko). Ale na niebie jeszcze wtedy świeciła pierwsza gwiazdka, której od wielu lat już nie sposób dostrzec, nie tylko na warszawskim niebie, ale i podlaskim i wielu innych.

Poszczenie więc było wówczas rzeczą naturalną, a świętowanie stało się złudzeniem, od którego nie należało zbyt wielu rzeczy oczekiwać. Prezenty dawano praktyczne – jakieś ciepłe skarpetki robione przez kogoś na drutach z szorstkiej wełny, dzięki którym dziecko rozumiało pojęcie umartwienia i włosiennicy; niegrzeczne dzieci (albo uznawane za takie) bały się otrzymania w prezencie pod choinkę rózgi ( czasami istotnie ją otrzymywały). W mojej pamięci Wigilia pozostała jako smutne święto i pozostałe dwa dni nie były w stanie tego wrażenia zatrzeć.

I bez szczegółowego opisu wszyscy widzimy, jak bardzo współczesne święta różnią się od tych sprzed siedemdziesięciu lat. Choinki nie ubiera się w Wigilię, nie w takie ozdoby, jak kiedyś, przed mój bloki już w listopadzie podjechał dźwig z wysięgnikiem i zawiesił kolorowe lampki na rosnącym tam świerku, a telewizyjne reklamy, coraz idiotyczniejsze i bardziej irytujące wypełniły więcej niż 30% niektórych programów. Siedząc wczoraj w restauracji, na firmowej Wigilii, na którą mnie zaproszono, z mojego miejsca widziałam zawieszony na ścianie wielki ekran z reklamami tego i tamtego, a zwłaszcza środków na trawienie, wzdęcia i zgagę. I istotnie, po powrocie do domu musiałam za takimi specyfikami rozejrzeć się w mojej domowej apteczce – możliwe, że wyłącznie za sprawą sugestii.

IMG_6568

Czy dzięki temu stały się świętem weselszym, bardziej rodzinnym, szczęśliwszym. Nie, skądże. W przeciwnym razie tylu młodych i w średnim wieku ludzi nie spędzałoby ich poza domem, często w ciepłych krajach – uwolnionych od obowiązku ich obchodzenia. Nawet ci, którzy je celebrują ze względu na tradycję i dzieci, muszą zmierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. Ja doskonale wiem, że w moim bloku, raczej spokojnym i cichym, zazwyczaj wielkie awantury, słyszalne doskonale na wszystkich piętrach w danym pionie kanalizacyjnym, odbywają się właśnie w święta. Jeśli słyszy się w ich tle kolędy – to z płyt, a nie głosów domowników. Niebieskie, migające światełka pogotowia to zazwyczaj tuż przed świętami, gdy przygotowania wykańczają fizycznie tradycyjnie wychowane kobiety, a policji, w pierwszy lub drugi dzień świąt, gdy nastrój przymusu wykańcza tradycyjnie wychowanych mężczyzn.

Osobiście wydawało mi się kiedyś, że wyjazd poza dom, jest najlepszym z wyjść, bo jest to emigracja od przymusu, ale niestety, tak nie jest. Są liczne zobowiązania, które przed świętami trzeba spełnić, na przykład , co zrobić ze starszymi osobami w rodzinie? Zostawić same – nie wypada. Wiem doskonale, że wiele osób czuje się opuszczonymi w święta i dla nich organizuje się zbiorowe Wigilie. Czytając lub słuchając o nich dowiadujemy się, jakie potrawy zostaną biedakom podane, a w telewizji oglądamy długi stół i staruszków żłopiących jakiś barszcz lub bigos z jednorazowych opakowań, jednorazowymi łyżkami i widelcami… Przestaliśmy nawet starać się, żeby te święta były piękne i szczęśliwe – życzymy sobie, żeby były spokojne albo wesołe. Dajemy im namiastkę tego, o co na prawdę im chodzi, udając, że zapewniamy im świąteczną szczęśliwość.

Co roku publikuje się dane, ile Polacy wydali na organizację świąt, jednak za pomocą jakiegoś niewyjawionego spisku wszystkich,  nie bada się poziomu szczęśliwości i satysfakcji z duchowej wartości ich przeżywania.

Dlatego też dla mnie święta byłyby czasem najlepszym na to, żeby nikt mi nie zawracał głowy. Po rodzinnej Wigilii nazajutrz sama sobie zrobię śledzia w jogurcie z koperkiem i kartoflami (zamiast przeoctowanych śledzi garmażeryjnych), do tego barszcz na własnym zakwasie, z upieczonym przez siebie niesłodkim ciastem drożdżowym (ale z bakaliami!), kisiel z leśnych (a nie hodowanych żurawin), kompot z suszonych na kaloryferze jabłek i będę pościła w ten sposób, unikając konieczności wcześniejszego nabywania środków na trawienie, wzdęcia i zgagę. Niestety, dostanę prezenty i będę musiała pomyśleć, jakie sama mam komuś przygotować. To mi spędza sen z powiek.

Wolałabym samotnie wędrować po lesie (bez strzelby oczywiście), zmarznąć i zmoczyć się w topniejącym śniegu; wiedząc jednak, że gdzieś oczekuje mnie idealny, wspaniały dom, z żółtym światełkiem w oknie i parującym kapuśniakiem na stole (z dużą ilością kminku) i siedząc przy tym stole, doznawać  uczucia pogodzenia się z sobą i ze światem. Czyż bowiem może być więcej prawdziwej szczęśliwości?

Zima 1921001

(wszystkie pocztówki z mojej kolekcji „Z szuflad starego biurka”)

Pokolenia

W odcinku „Synchroniczność” pisałam o tym, że często tak miewam, iż pewien temat moich refleksji, wywołany jakimś zdarzeniem lub jego okolicznościami, powraca w następnych dniach i godzinach, a częstotliwość tych powrotów sugeruje mi, że powinnam zająć się nim dokładniej. Przykład tego miałam w ostatnią sobotę, kiedy z okazji imienino-urodzin odwiedziło mnie 3 pokolenia gości: rówieśnicy (75 lat), 50-latkowie i 40-latkowie.

Dyskusja pokoleniowa wynikła z zarzutu, jaki postawił mi pewien 50-latek. Stwierdził on, że moje widzenie świata jest ułomne, ponieważ postrzegam go przez małe okno w postaci facebooka, a nie oglądam rzeczywistości w jej pełnej i wielowątkowej postaci. Przypomniało mi się od razu powiedzonko, popularne za moich studenckich czasów, oceniające mowy jakiegoś partyjnego bonzy: Zakłada drętwą mowę przez lufcik do ludu chińskiego. Wówczas ten lufcik, obrazujący ograniczenie, stał się symbolem czegoś, co we wcześniejszej epoce nazywano klapkami na oczach konia. Zarzut dotyczył w szczególności mojego widzenia czasów PRL-u. To, że on widział go, jako dogorywającą, niesprawną machinę, z przywódcami wystarczająco wyedukowanymi, by dostrzegać nieuchronność przemian; a ja dostrzegałam, jako monolit, zbliżony do serwowanego obywatelom przez Koreę Północną, nie wynika, jak sądzę, z mojej ograniczonej spostrzegawczości, narzuconej przez FB, a z tego, że urodziliśmy się i wychowaliśmy w zupełnie innych latach PRL-u.

Ja, postrzegająca oczami dziecka bardzo opresywne państwo końca lat czterdziestych i początku pięćdziesiątych, zarządzające strachem, wypełnione głośnymi okrzykami aprobaty i lękliwymi szeptami; uczące dzieci pioseneczek sławiących ojczulka Stalina, ale każące się lękać, że dziecinna psota zaprowadzi rodzinę do więzienia (pisałam o tym w jednym z pierwszych odcinku Babci ezoterycznej (36) „Śmierć Stalina” http://www.taraka.pl/smierc_stalina widziałam zupełnie inaczej, niż pięćdziesięciolatek, urodzony w latach sześćdziesiątych, widzący PRL, podobne otoczeniu oglądanemu przez pewnego czechosłowackiego psa, przekraczającego nielegalnie granicę z Polską : —Wprawdzie najeść się nie można, ale można sobie poszczekać.

Czterdziestolatek widział już PRL w całkowitym schyłku, ale rodzice mu coś niecoś opowiadali, a może z przyjaźni poparł mnie wraz z przedstawicielką mojego pokolenia, która chociaż pamiętała śmierć Stalina i te kilka lat, jakie musiało upłynąć od niej, żeby w Polsce coś się zmieniło. Zresztą niezbyt wiele i mało stanowczo. Powtarzano głośno wprawdzie, że stalinizm już się skończył, ale za tym powtarzaniem nie kryły się zmiany dostrzegalne przeciętnym okiem.

Ta dyskusja przyniosła mi taką refleksję, że na ogląd rzeczywistości sprzed lat nakładają się jakby dwie fale. Jedna z nich dotyczy wydarzeń i świata zapamiętanego przez dane pokolenie, druga zaś pogłębia rozstrzelenie poglądu, poprzez utrwalenie w pamięci każdego z pokoleń innych problemów, innych lęków i innych refleksji. Fala, nazwijmy ją „obiektywna” zawiera te wszystkie czynniki, które przepływają przez świadomość młodego człowieka, zaś fala „subiektywna”, to skutek dojrzewania osobowości tego młodego człowieka, wymywająca jedne sprawy, a naniesionymi osadami utrwalająca inne. W rezultacie pokolenia różnią się od siebie, choć na te różnice pokoleniowe nakładają się różnice osobnicze.

Gdybym urodziła się w połowie lat sześćdziesiątych, może jako główny problem dostrzegłabym niedobór wszystkiego i ograniczenia w stosunku do świata (nie doznając już większych lęków), może, urodzona w latach siedemdziesiątych w latach osiemdziesiątych, odczuwałabym podniecenie i chęć uczestnictwa w zmianach, nie widząc i nie zastanawiając się nad charakterem zmian. Młodzi mówili wówczas, że najważniejsze, to żeby coś się działo. Urodzeni na przełomie wieków, mało są zainteresowani oglądem rzeczywistości, tak utknęli w świecie sztucznym i wykreowanym przez większych graczy, niż my. Im młodsi są moi rozmówcy, tym mniej mogę powiedzieć o ich lękach, ponieważ dostrzegam przede wszystkim istnienie kilku, a nie jednego ich świata i światy te nijak się mają do zdroworozsądkowej oczywistości.

Skutkiem tego jest bardzo głęboki podział między ludźmi, w którym znajomość lub prawdziwość faktów nie ma już większego znaczenia. Każde żyje w swoim świecie, a im więcej upływa czasu od jego narodzenia, tym bardziej świadomości te kostnieją.

Chciałabym też zaznaczyć, że nazywanie pokoleń np. „Pokolenie Jana Pawła II” zupełnie nijak ma się do cech charakterystycznych danego pokolenia, ponieważ jego świadomość kształtuje się nie w wydumanym momencie, określającym jego urodzenie lub wydarzenie historyczne za jego życia, podczas gdy na stopień świadomości tego pokolenia, mogły wpłynąć (i zazwyczaj wpłynęły) całkiem inne czynniki. Zresztą i co do tej nazwy nie ma zgody, kogo ona właściwie dotyczy.

Wspomniałam nie na darmo o synchroniczności. W rozmowie ze swoim znajomym, rówieśnikiem zamieszkałym za granicą, dowiedziałam się, że przywiózł z Polski, z dziedziny literatury najbardziej go interesującej, to jest literatury faktu, książkę o ludziach Solidarności. Nie zapamiętam, jakiej konkretnie książki to dotyczy, ponieważ książek tych jest kilka, a mnie biografie nigdy specjalnie nie interesowały. W każdym razie znajomy powiedział mi, że czuje ogromny niedosyt z powodu nie umieszczenia w książce dat urodzenia jej bohaterów, bowiem stanowiłyby one jedne z ważniejszych informacji, tłumaczących podejście tych osób do ich współczesności i sposób działania.

Spostrzeżenie to nakłada się na inne przeze mnie, dostrzeżone zjawisko. Zajmując się amatorsko astrologią, chciałabym czasem obejrzeć horoskop znanej postaci, zwłaszcza polityka, ponieważ zazwyczaj są oni wyraziści, w przeciwieństwie do świata aktorów i postaci celebrytów, przedstawianych na stronach rozmaitych „Pudelków” i odgrywają jedną rolę życiową, a nie wiele odmiennych ról. Niestety, wielu z nich zazdrośnie strzeże swojej daty urodzenia, możliwe że sądząc, iż wraz z jej ujawnieniem, dopadnie go jakaś zły urok.

Czy te podziały wiekowe, które kiedyś obejmowały znacznie dłuższy okres, biorą się z przyspieszenia tempa życia czy z innych powodów? Jakoś starannie unikamy porównywania świadomości pokoleniowej, co nie przeszkadza nam wartościować cudzych doświadczeń.

Ja sama coraz częściej stykam się ze zdaniem, że jestem przestarzała w swoim oglądzie świata. Ten zarzut pada szczególnie wtedy, gdy stopień osadów narosłych wokół pokoleniowych doznań jest tak gruby, jak warstwa piasku na plaży. Chcemy wiedzieć, co wiemy i lubimy, gdy ktoś wyłożył nam przeszłość, której nie zaznaliśmy, już gotową do konsumpcji i zgodną z naszymi doświadczeniami. Podam przykład:

Lubimy wierzyć, że wszystko co osiągnęliśmy, jest naszą zasługą. Nie przyjmujemy więc do wiadomości, że wiele z tego jest wynikiem pracy, którą w budowę warunków, w których przyszliśmy na świat, włożyli inni: współobywatele, pokolenie rodziców i konkretne osoby. Nie będziemy więc uznawali zasług, albo pomniejszali zasługi tych, którzy budowali podwaliny. Wybieramy sobie tych, których czcimy (zazwyczaj wybrali ich za nas inni, często politycy) nie bacząc, że możliwe, iż nie oni są głównymi budowniczymi naszego sukcesu. Ignorujemy ich wady, bo nie pasują do obrazu, który chcemy widzieć. Dodatkowo się zabezpieczając, sięgamy po osoby, których nikt z żyjących już nie znał.

Twierdzimy, że wolność przyniósł nam Piłsudski, a nie dostrzegamy tych, którzy przynieśli nam wolność z gorszej opresji II wojny Światowej. Uważamy, że pokój i stabilizację zawdzięczamy kapitalizmowi, który mimo wszystko jest podobno najlepszym z ustrojów, nie doceniając lat powojennych z ich szarą, siermiężną rzeczywistością, budującą podwaliny pod nasz (dość względny) dobrobyt. Dlatego też pogardliwie reagujemy na słowa i wspomnienia takich zgredów jak ja, nawet wówczas, gdy nie dotyczą one poglądów, a faktów. Nie na darmo mówi się że gdy poglądy nie zgadzają się z faktami – to tym gorzej dla faktów.

W świetle tego ukrywanie dat urodzenia jest reakcją samoobronną. Nigdy nie wiadomo za jaką datę można podpaść albo zostać zaszufladkowanym nie do tej przegródki, do której się chce.

Warszawa 1944 r. ul Poznańska

Synchroniczność

IMG_6551

Pewnego dnia rano, gdy jeszcze na wpół śpiąc odpaliłam komputer, sprawdzając wiadomości mailowe, znalazłam korespondencję od znajomej, związaną z notatkami prasowymi, dotyczącymi bulwersujących zachowań policji.

http://wyborcza.pl/…/7,159012,22651751,sprawdzano-recznie-c…

http://www.polsatnews.pl/…/sprawdzano-czy-nie-chowamy-zyle…/

Dotyczyły one uczestników „Obozu dla Puszczy” i zatrzymaniu ich działaczy. Wyczytałam w nich, że „Sprawdzano czy nie chowamy żyletek w pochwie lub odbycie”, bowiem policjanci wkładali w tym celu palce do pochwy i odbytu. Tak potraktowali ekologów protestujących w siedzibie Lasów Państwowych.

Odsłuchałam też całe nagranie z Wyborczej, gdzie ekolożka opowiada o ich proteście, a także skarży się, że nachodzono miejsce, gdzie z grupą przyjaciół zamieszkiwali; wypytywano sąsiadów o rozmaite sprawy, w tym o to, jaki tryb życia prowadzą i czy nie zażywają narkotyków.

Dnia nie powinno się zaczynać od takich informacji. Szczególnie dotyczy to ludzi starszych, dla których wstawanie najczęściej jest bolesne, a zawsze jest stresujące. Jednak sprawdzam maile, żeby dowiedzieć się, czy ktoś ze znajomych nie wybiera się mnie odwiedzić, od tego bowiem zależą moje plany na dany dzień. Inne informacje powinnam odłożyć na później, gdy ogarnę się, zjem już śniadanie i zażyję proszki, ustabilizuję ból, ciśnienie, oddech i tętno, ale czasem o tym zapominam. Z rozpędu przeczytałam też, co inna moja koleżanka napisała na FB:

„Ręce opadają, chciałam skomentować… Nie da się, tyle wątków, faktów ciśnie się na usta. Nie walczę, nie pluję, nie wyśmiewam się, nie rozumiem, obserwuję, podpytuję… Szkoda czasu… To jakiś program wbity w głowy, w rodzinach, niezmiennie od pokoleń… Przyroda jest cudowna z jej przemianami… Zostawiam te tematy …Ja nic nie zmienię na forum, walka z wiatrakami, nielubienie i krytykowanie – tym matki karmią swoje dzieci w domu. Z moimi córkami mogłam jedynie rozmawiać, nauczyć miłości do wszystkiego, szacunku do ludzi i zwierząt, do inności

Ja jej odpisałam na to:

Może dlatego tych wątków jest tyle, że większość z nich pochodzi od innych, a nie z naszego własnego doświadczenia. Cierpi na tym nasza uwaga i musimy dokonywać jakiejś selekcji, co samo w sobie teoretycznie nie jest złe, ale w praktyce rozmywa naszą odpowiedzialność i nasze możliwości reakcji.”

Koleżance od maila odpisałam:

„Nie miałam i nie mam złudzeń co do policji, zwłaszcza w związku z ludźmi młodymi, których lubią straszyć. Nic się od siedemdziesięciu lat nie zmieniło poza tym, że jednak ludzie nie boją się o tym mówić. Już od dawna wiem, że chociaż tego rodzaju protest, co do zasady oczywiście jest jak najbardziej słuszny, ale tych wątków do oprotestowania jest tyle i większość z nich pochodzi od innych, a nie z naszego własnego doświadczenia. Cierpi na tym nasza uwaga i musimy dokonywać jakiejś selekcji, co samo w sobie teoretycznie nie jest złe, ale w praktyce rozmywa naszą odpowiedzialność i nasze możliwości reakcji”

Poza tym wszystkim taki człowiek jak ja wiele już widział i zna możliwości własnego oddziaływania. Nie uważam ponadto, że nasze życie powinny zdominować problemy polityczne. Owszem, jest ogromnym złem niszczenie przyrody, w tym wycinka Puszczy, jest bardzo wiele zła w innych dziedzinach, czasem w danym momencie historii więcej, ale nie jestem robotem, tylko człowiekiem i mam za sobą wiele lat bombardowania „sprawami słusznymi”, co dało taki rezultat, że jestem pogubiona w sprawach osobistych. Ja rozumiem doskonale to, co chciała zasygnalizować koleżanka. W pewnych sprawach jesteśmy jednak bezradni. I ta bezradność nie jest wstydem.

IMG_6449

Nie zrozumcie mnie źle, ale zbiorowe protesty często dają nam iluzję, że mamy większy wpływ na wydarzenia, niż mamy. Nawet samospalenie człowieka nie pomogło na wzięcie pod uwagę jego postulatów, a za niedługo zostanie zapomniane.

Z powodu wieku i stanu zdrowia nie pójdę na demonstrację; moje emocje związane z wydarzeniem, nikomu na nic się nie przydadzą. Co z tego, że dam świadectwo? Dołączę do jakichś setek, czy tysięcy, których głosu przecież nikt nie rejestruje (inaczej niż w wyborach), utwierdzę się, że należę do grupy o słusznych poglądach; niektórzy z nas (ja, niestety, jestem inna) poprawią sobie tym samopoczucie. Wszak robią to wszyscy uczestniczący także w demonstracjach, w sprawach niesłusznych też. Dołączając do grupy, identyfikuję się ze wszystkimi jej poglądami, a tego nie chcę. Większość spraw jest tego rodzaju, że podziela się przekonania z częścią ludzi, zaś z inną nie. Na przykład podzielam pogląd o konieczności upamiętnienia zbrodni UPA, ale już nie podzielam poglądu w innych sprawach tej grupy politycznej. Nic nie jest czarne ani białe, zawartość słuszności w poszczególnych sprawach można obliczyć w procentach.

Pewnie zostanę za to potępiona, jednak tym, co mną kieruje, jest skrajna niechęć do przymusu. Przymus jednak nie tylko polega stosowaniu się do praw wymuszanych, ale także na stosowaniu się do reguł, przez znaczną część społeczeństwa uznanych za słuszne. Pewne rzeczy robić wypada, innych nie wypada. Czasy przyszły takie, że wypada głośno protestować (bo i jest przeciwko czemu, nie oszukujmy się), nie wypada ujawnić tylko swoje poglądy i na tym poprzestać. Wypada na FB używać nakładek na swoje zdjęcia ze słusznymi napisami, chociaż, gdyby się zastanowić, moje zdjęcie, to obraz mnie. Czy chciałabym, żebym była identyfikowana, jako ucieleśnienie danej postawy politycznej? To zawęża moją osobowość do jednej, czasem kontrowersyjnej sprawy, chociaż, co przyznam, sprawia, że jestem lepiej postrzegana przez pewną część społeczeństwa.

To, co wypada, zmienia się z czasem. Za moich młodych lat głośno protestowałam i identyfikowałam się ze słusznym hasłem NIGDY WIĘCEJ WOJNY! Dziś to hasło wzbudza kontrowersje. Wojnę zaczynamy kochać, a przynajmniej lubić, bo dawno jej nie zaznaliśmy. Nie kochamy uchodźców, bo sami nigdy nimi nie byliśmy i nigdy nie leciały na nas bomby. Lubimy sobie postrzelać na Sylwestra i kiedy indziej, bo nigdy nie kuliliśmy się w lęku przed prawdziwymi strzałami, które zabijają i ranią. Oferujemy zwoje życie za Ojczyznę, bo jeszcze póki co nas nikt nie napadł. Maszerujemy tupiąc butami i wypuszczając czerwone race, bo nie zaznaliśmy tego, co oznacza prześladowanie i zagrożenie. Jesteśmy czupurni, jak dzieciaki wymachujące świetlnymi mieczami, wierzące w głębi duszy, że są prawdziwe.

Prawdziwa siła nie polega na tym, aby się im przeciwstawić, a na tym, aby przekonać. To mniej spektakularny sukces, wszak misjonarze więcej dzikich zrazili do siebie i ich krajów, niż przekonali do wyznawanej przez siebie religii. Prawdę mówiąc, aktualne odejście od wiary katolickiej też zawdzięczamy nachalnemu przekonywaniu perswazją i siłą (w co wpisuje się też zakaz handlu w niedziele, przewrotnie nazwany „wolnością od handlu”).

Dlatego sądzę, że więcej dobrego zrobię, pisząc to, co piszę, niż głośno przyłączając się do protestów w słusznych sprawach. Po prostu robię, co mogę i umiem, chociaż umieszczenie nakładki na zdjęcie i opublikowanie go na FB jest o niebo łatwiejsze i nikt mnie za to nie skrytykuje. Tak sądzę. (Wypada dziś krytykować za poglądy, a nie za ich wyraz).

A dlaczego synchroniczność? Tak już jest, że wszystko łączy się ze wszystkim. Jeżeli ktoś usiłuje na mnie coś wymusić, wprowadza mnie w stres, pod którego panowaniem pojawiają się w danej sprawie inne głosy i inne zjawiska (choć niektórzy twierdzą, że dobieramy je tendencyjnie z mnóstwa pojawiających się wokół). Niewątpliwie, bombardowanie informacjami sprzyja konieczności ich selekcji. Na przykład ja dziś zmagam się ze zmasowanymi atakami reklamy Black Friday; wszystko, cokolwiek kiedyś kupiłam, wraca do mnie, niechciane zresztą. Podobnie jak żądania zajęcia stanowiska w niewątpliwie słusznych (ale też i niesłusznych), sprawach.

Zakończę dramatycznym wpisem mojej koleżanki na FB:

„Tak, tego jadu jest tyle. Weszłam na jedną ze stron, dyskusja zażarta, nieważne czego dotyczyła. Ile w ludziach jadu, i po co. Ktoś porusza temat, a to idzie jak lawina, wyzwiska, hejty… Przykre.”

Na marginesie:

http://dobrewiadomosci.net.pl/20529-muzyka-wywoluje-u-gesia-skorke-znak-ze-twoj-mozg-wyjatkowy/

Czytam tytuł: Muzyka wywołuje u ciebie gęsią skórkę? To znak, że twój mózg jest wyjątkowy. Jedno zdanie poniżej już reklama: Masz grzybicę na nogach? Wokół inne : na emeryturze dobrze mieć pasję i pieniądze. Spice box – pojemnik na przyprawy. 75 % mniejszy rachunek na prąd. Inne z nich to: Dziecko urodziło się w 3 miesiące po śmierci matki. Sting zachwycony polską kuchnią. Smakują mu nasze kluski. Mężczyzna pokonał pieszo ponad 500 kilometrów itp Strona nosi tytuł „Dobre wiadomości”. Niewątpliwie niektórzy sądzą, że istotnie są dobre.

IMG_6553

W kakofonii żądań i nalegań oraz zachęt, głośne wrzaski i protesty nie są właściwą metodą.

NIE PRZEKRZYCZYMY ICH, NAWET JEŚLI NIE MAJĄ RACJI

Malowanie

skanowanie0005 skanowanie0006

Pisząc odcinek bloga „Ja też” (#MeToo), we wspomnieniach swoich dotknęłam całkiem innego zagadnienia – roli sztuki w radzeniu sobie ze stresem.  Nie mam pojęcia, skąd to się u mnie wzięło, ale po wielu latach jestem pewna, że twórczość, a przynajmniej przeżywanie sztuki, stanowi najprostszą metodę oswajania klęsk, przeciwności losu i ludzkiej nienawiści. Warunek jest jeden – należy traktować ją poważnie i szukać nie tylko zapomnienia (co zapewni byle jaka, głupawa komedia), ale i wsparcia oraz odpowiedzi na nurtujące pytania. Jeżeli podejdziemy do niej poważnie, nie ma znaczenia, że może czasem wydać nam się okrutna i dołująca, że doraźnie nie rozwesela; jednak po jakimś czasie skanalizuje naszą traumę i pozwoli odczuć, iż nie jesteśmy sami na tym, nie wiadomo, czy Bożym, świecie. Możliwe, że bez leków oswoimy napady depresji, pod warunkiem, że jest to depresja obawiająca się śmierci, a nie dążąca do niej.

Muszę zaznaczyć, że byłam dzieckiem chowanym „pod kloszem”. Nie wypuszczano mnie na podwórko (ulicę) ponieważ mieszkałam w domu z ogródkiem, a dzieci z ulicy były brudne i źle wychowane. Często miały wszy, świerzb i były cwańsze niż takie panienki, jak ja. Nie odwiedzałam koleżanek, ani koleżanki nie przychodziły do mnie. Moja mama, wychowana w sierocińcu u zakonnic, zamężna z „panem inżynierem”, jako osoba obdarzona ogromną wrażliwością i zdolnościami intuicyjnymi, odczuwała niechęć otoczenia, związanego z rodziną i przyjaciółmi ojca. Sądziła zatem, że izolacja pozwoli jej córkom nie doznawać upokorzeń, jakich ona doznawała.  Sądziła, że gdyby miała synów, jej sytuacja wyglądała by inaczej. Niestety miała tylko dwie córki. A i one nie dawały jej satysfakcji.

We fragmencie powieści wspomniałam o korepetycjach, w sprawie których moja bohaterka, Baśka, nie miała czystego sumienia. Chodziło o to, że ja uczyłam się na tyle dobrze, że nie potrzebowałam korepetycji. Ale wykorzystałam nabożną wręcz atencję do nauki moich rodziców po to, żeby wmówić im, że potrzebuję korepetycji z matematyki. A zależało mi na nich z powodu obecności koleżanek i kolegi, w którym po raz pierwszy się zakochałam. Miałam wyrzuty sumienia, że narażam ich na wydatek, ale nad moralnością przeważyła chęć bycia z rówieśnikami, wręcz tęsknota za kontaktem z innymi ludźmi. (Zresztą ta nić bezustannie przewija się w moim życiorysie, można by więc uznać, że taka moja karma, poszukiwać bliskości i zrozumienia i rzadko je znajdować, nigdy w pełni).

Moi rodzice nie rozumieli sztuki, uważali ją za zbędny ozdobnik życia, chociaż mama odznaczała się naturalną umiejętnością ozdabiania przedmiotów codziennego użytku. Czytanie książek marnowało oczy i wypaczało umysły, obrazy miały wisieć w muzeum, a nie na ścianach dogorywającego domu (ponieważ nikogo z naszych znajomych nie było na nie stać), jedyne, co było warte uznania, to muzyka klasyczna, ale ta dostępna była posiadaczom radia, nie wymagała zachodu ani kosztów. Dlatego rodzice, choć niechętnie, wyrazili zgodę na uczestniczenie w koncertach dla młodzieży szkolnej w Filharmonii Narodowej, Niestety, jak zawsze dobór utworów z palety klasyki nie ekscytował młodych ludzi, woleliby utwory bardziej energetyzujące, niż refleksyjne. Te doceniam dopiero dziś.

Moim pierwszym zafascynowaniem sztuką był rysunek. Od dziecka rysowałam setki głów, początkowo konwencjonalnych, stopniowo uzyskujących swoją indywidualność i piękno, nawet w szpetocie. Kończąc szkołę średnią byłam przekonana, że zostanę malarzem twarzy, choć nie miałam wielkiego pojęcia o malarstwie, głównie z braku środków na farby. Zadowalałam się rysunkiem piórkiem i pociągnięciami resztkami tuszu, pozostałymi po pracach z geometrii. Operowanie plamami koloru stało się moją namiętnością i ucieczką od prozy życia, chociaż uczestniczenie w zajęciach malarstwa dla młodzieży w Pałacu Kultury było wielkim rozczarowaniem. Po pierwsze, zawierało wiele konwencjonalności, która mierziła mnie, po drugie, zanim się z nią uporałam, jako młodzież pochodzenia inteligenckiego (to od taty!), a więc gorszego sortu, mimo zdobycia jednej z nagród na  Wystawie Światowej Ekspo 58 w Brukseli za obraz „Niepokój”) zostałam skreślona z listy uczestników z braku miejsc, ponieważ pierwszeństwo miała młodzież robotniczo-chłopska. Wydaje się też, że nasze ówczesne władze uniemożliwiły mi odebranie świadectwa nagrody, ponieważ była ona jedynie informacją prowadzących zajęcia, a mnie, bardzo jeszcze dziecinnej, wystarczała sama satysfakcja. Papierek zostawiono w dokumentach Pałacu, zresztą był on w obcym języku. Ja otrzymałam album malarstwa.

Nie udało mi się także studiować na ASP, bowiem rodzice (a zwłaszcza mama) uważali, że uczelnia ta jest siedliskiem rozpusty i dziewczyny tam studiujące źle się prowadzą, a co za tym idzie, nie mają szans na szczęśliwe małżeństwo. Zdając maturę miałam 16 lat i nie byłam jeszcze gotowa do przeciwstawienia się planom rodziców. Nie wyrazili też zgody na studiowanie archeologii (ciężka, fizyczna praca), geologii (nie dla dziewczyny). Z kolei mnie nie interesowała historia – sugerowana przez rodziców (uważałam ją za najnudniejszy kierunek pod słońcem – same ruchy robotnicze i partie, różnice między programami których trudno zapamiętać, bowiem wszystkie postulowały 8-godzinny czas pracy), ani kierunki ścisłe, po myśli ojca. Krakowskim targiem stanęło na polonistyce. W ten sposób moja przygoda z malowaniem zakończyła się.

Pisząc odcinek „Ja też” wróciłam pamięcią do tamtego roku szkolnego (1956/1957) uczestnictwa w zajęciach w Pałacu Kultury – klubu filatelistycznego i malarskiego. W trakcie pisania „Tańca Kury” ( po blisko 30 latach) starałam się jak najdokładniej przywołać pamięć i odtworzyć wydarzenia dzieciństwa i wczesnej młodości. Dlatego też umknął mi sens niektórych moich poczynań i wydarzeń. Dziś dopiero widzę, jakim wołaniem o pomoc było malarstwo i jak bardzo wiele opóźnienia w wyborze mojej drogi życia kosztowało mnie usunięcie z klubu malarskiego z głupiego powodu: pierwszeństwa udzielanego przez państwo dzieciom pochodzenia robotniczego i chłopskiego. W myśl panujących ówcześnie zasad miało to wyrównać krzywdy społeczne, jakich doznawały „gorsze klasy” drogą zamiany miejsc. „Inteligencja pracująca” stawała się tą gorszą klasą (nie mówiąc już  o innych rodzajach inteligencji czy przedsiębiorcach, tzw „burżujach” lub wolnych zawodach. Nikomu wówczas nie przyszło do głowy, że zaburzanie, nawet niesprawiedliwego „porządku dziobania” w hierarchii społecznej, przenosi się falami na sprawy ważne dla jednostek. Tak, jak nikt nie dostrzegał krzywdy molestowanych dzieci (mówiono: czy mu/jej coś ubyło?), tak nie dostrzegano krzywd wyrządzonych pokoleniu dzieci „gorszej klasy” i tego, że jedne niesprawiedliwości beztrosko zastąpiono innymi niesprawiedliwościami. Zwłaszcza, że zaklasyfikowanie do którejś z klas, opierało się na osobie głowy rodziny – czyli męża, ignorując rzeczywisty status zawodowy żon.

Zanim zacznę nawiązywać do aktualności, gryzę się w język (klawiaturę) i przytoczę fragmenty „Tańca kury” związane z epizodem malarskim w moim życiu. Przedtem jednak wyjaśnię, skąd się wziął tytuł mojej powieści. Bohaterka, a właściwie jedna z bohaterek (jest ich kilka, każda prezentuje inny etap życia, a ich imiona stanowią kolejne litery alfabetu: Aneczka, Baśka, Celina itp. do starości), będąc dzieckiem, obserwuje odrąbanie głowy kurze, która ze związanymi łapkami spada z pieńka i miota się w przedśmiertnym „tańcu”.  Poniżej kolejny fragment części „Baśka”

skanowanie0009

„6.

Pan od malarstwa podał dwa tematy do wyboru: Cyrk i Dworzec kolejowy. To było nareszcie coś dla Baśki. Pałała niechęcią do martwych natur, dzbanków i tac z jabłkami, stojących na udrapowanym aksamicie, przyborów do mycia na pasiastym ręczniku i tym podobnych tematów, dopóki jednak nie potrafiła ich namalować tak, aby pan był zadowolony, uważała, że ma obowiązek zmuszać się do pracy nad tymi nudziarstwami. Mimo wysiłków i marnotrawienia stert papieru doskonale wiedziała, że jej martwe natury były płaskie i bez życia. Kolory dobierała zbyt ciemne i zbyt silnie akcentowała kontury, a jej cienie nosiły piętno pracowitych poprawek. Spierała się z panem, że martwa natura wcale nie musi być żywa i wesoła, że dla niej przynajmniej zawsze będzie płaska, nudna i beznadziejna, ale zdawała sobie sprawę, że to tylko brak umiejętności i wiedzy. Wstyd powiedzieć, ale dopiero teraz dowiedziała się, że coś żółtego będzie rzucać cień o odcieniu fioletowym, a czerwonego o zielonym i na odwrót. Dla niej cienie były zawsze czarne. Nie wiedziała nic przedtem o kolorach ciepłych i zimnych, o kontrastach i dopełnieniach, o tym, że z niebieskiego i żółtego można zrobić zielony i dlatego wśród innych nie stało nigdy wiadro z farbą zieloną. Nie lubiła też kwiatów, jej bukiety w wazonach nie były wesołe, choć używała jaskrawych barw, żeby je ożywić, zatuszować swoją do nich niechęć. Nawet nowo nabyte umiejętności doboru barw nic tu nie były w stanie poprawić. Czerwony mak rzucał prawidłowy, zielonkawy cień i był przez to jeszcze wstrętniejszy i jeszcze bardziej ordynarny, niż gdyby zachował swój nieprawidłowy fioletowy. Marzyła o namalowaniu portretu, cóż, kiedy tylko jeden i to węglem, naprawdę jej się udał. Nikt zresztą poza nią nie widział podobieństwa do twarzy nauczycielki, nawet sama zainteresowana skrzywiła się z niechęcią, ale Baśka nie umiała jej i koleżankom wytłumaczyć, że gdy pisały klasówkę, a pani spacerowała w przejściach między rzędami lub stawała w oknie wyglądając na brzydkie podwórko z nieobecną miną, gdy wyraz jej oczu zaprzeczał skrzywieniu ust — podobieństwo portretu było uderzające, jeśli oczywiście pominąć kok, który się nie udał, a którego nie umiała poprawić, bo w międzyczasie pani ścięła włosy.

Na zajęciach jednak nie zajmowali się portretami, z wyjątkiem tych, którzy chodzili do pana od rzeźby, ci zaś pewnie mieli głów tak samo dosyć, jak ona martwych natur, zawsze z tym samym wazonem, obtłuczonym talerzem i porysowaną tacą.

Baśka od razu zdecydowała się na dworzec kolejowy. Widziała wyraźnie ten dworzec, który chciała namalować, ale okazało się to wcale nie takie proste. Zaczynała i przerywała, darła i wyrzucała arkusze, dworzec ciągle nie był tym dworcem, który widziała. Co gorsza, po kolejnej, nieudanej próbie stwierdziła, że właściwie już nie pamięta, jak miał wyglądać ten dworzec. Czuła jednak, że choć zmienia się on w niej bez przerwy, domaga się po prostu, aby go wydobyć na dzienne światło. Pomyślała, że nie nadąża za tym, co się w niej krystalizowało, zostawiła więc w końcu ołówek i tylko kładła barwne plamy na pakowy papier. Spieszyła się. Niecierpliwość powodowała, że zaczynała po kilka arkuszy i gdy ostatnie schły, poprawiała pierwsze, aby za chwilę je zniszczyć. Stos mokrego papieru rósł obok niej, bluzkę i ręce po łokcie umazała farbami, bo w pośpiechu nabierała je z wiadra słoikiem, nie chcąc tracić czasu na mycie wazowej łyżki — wszystko to było jednak nieudane, niedokończone, brakowało najważniejszego. Dworzec męczył ją. Może wskutek intensywności prób, może z innych powodów, zaczynał wyglądać całkiem inaczej, niż na początku. Na pierwszych rysunkach były wagony, perony z ludźmi, zabudowania szpetnej, nie wiadomo skąd zapamiętanej, obskurnej stacyjki, semafory i linie torów. Na ostatnich nie było już żadnego człowieka. Właściwie była tylko noc i z powodu tej nocy znikały kolejne sylwetki ludzkie, wagony, budynki. Zostały tory i światła sygnalizacyjne. Zmieniła się też perspektywa; niektóre ze świateł stały się tak ogromne, że przesłoniły resztki torów i semafory. Zmieniły się i kolory świateł. Na koniec semafor na pierwszym planie pluł już wszystkimi możliwymi kolorami, złośliwie i natrętnie, tak, że żaden pociąg naprawdę nie mógłby tędy przejechać. Inna była też perspektywa torów. Nie ginęły łagodnie w oddali, zbiegając się w połowie arkusza, wyglądały, jakby oglądano je z poziomu ziemi, zmieniły się w rozwartą paszczę szczerzącą zęby z czarnych podkładów lśniących smoliście, ginęły tak szybko w oddali, jakby obłąkańczy pęd hipotetycznego pociągu zaprzeczył w pewnej chwili ich istnieniu, jakby zanim zostały dostrzeżone, umknęły pozostawiając w oczach migotanie niepotrzebnego już, ostrzegawczego światła, o którym tak naprawdę trudno orzec, czy jest ostrzegawczym, czy zmyłkowym, bowiem jego żółci towarzyszą inne, równouprawnione barwy: zielone, czerwone, fioletowe.

Potem dworzec zaczął zmieniać się w cyrk. Na linie przeciągniętej między semaforami stąpała sztywno tancerka, zamalowana jednak natychmiast, gdy z kolei semafor stał się tańczącą dziewczyną, a jego światła zmieniły się w oczy lokomotywy, przed którą uciekała tancerka wrośnięta w ziemię i zabetonowana wraz ze słupkiem.

Baśka zamalowała tło wraz z cyrkową dziewczyną, linią i semaforem i wróciła do świateł. Przerażały ją, ale i fascynowały. Chciała uczynić je jednocześnie światłami ostrzegawczymi i oczami lokomotywy, obwarować szeregiem zastrzeżeń usprawiedliwiających ewentualną pomyłkę, zmuszających tych ludzi, którzy patrzyli, do porzucenia pewnego siebie przekonania, że widzą, to co widzą; oślepić ich, omamić, skłonić do rozterki. Dworzec zaczynał żyć własnym życiem, ale Baśka czuła, że niewiele jego i ją dzieli od wzajemnego zrozumienia.

Od dłuższej chwili stał nad nią pan, bardziej przyglądając się Baśce, niż temu, co namalowała.

— Myślisz, że to jeszcze jest dworzec?

— A co mogłoby być?

— Na dworcu powinni być ludzie, a ty przecież lubisz malować ludzi. Dworzec bez ludzi nie jest już dworcem. Nikt stąd nie odjedzie i nikt tu nie przyjedzie. Dlaczego ich wyrzuciłaś?

— A muszą  tu koniecznie być?

— Jeżeli to jest dworzec…

— To znaczy, że źle maluję?

— Nie, nie znaczy, że źle, ale dziwnie… Czy wiesz, dlaczego twój dworzec nie jest takim miejscem, gdzie ktokolwiek chciałby przyjść? Przyjdzie, popatrzy i ucieknie. Czy po to są dworce?

— Bo ja wiem…Może za dużo tu świateł?

— Pewnie tak… Drażnią i sensu w nich niewiele… Czy może palić się jednocześnie czerwone, zielone i żółte? Zakazywać, zezwalać i ostrzegać jednocześnie? Ale to nie tylko to… Te światła są irytujące, sam nie wiem zresztą czemu.

— Mnie tam wszystkie ostrzegają, kolor jest nieważny. Po prostu palą się. Ktoś je postawił, widać miał w tym jakiś cel, ale mnie on nie obchodzi…

— A ty nie wiesz jaki i wolisz na wszelki wypadek traktować je jednakowo? Więc czemu nie jesteś konsekwentna i nie przyjmiesz, że wszystkie są żółte. Możesz przecież dać im inne, delikatne odcienie, gwoli dania świadectwa prawdzie.

— Gdybym namalowała wszystkie żółte, skłamałabym. A czy to nie wszystko jedno, skoro wszystkie ostrzegają?

— Nawet zielone nie pozwala ci jechać naprzód?

— Skąd pan wie, że to jest prawdziwe zielone? Może tak wygląda aby wszystkich zmylić…Wtedy lepiej, że nie ma w pobliżu ludzi; mniej będzie oszukanych.

— Twoje światła przesłoniły ci dworzec — powiedział pan.

Tak, to prawda. Jej światła są wszystkie ostrzegawcze. Dlatego są tak duże. Chciałaby, żeby ostrzegały w sposób jednoznaczny i oczywisty. Nie jej wina, że tyle jest kolorów, a każdy co innego znaczy i jeżeli nawet wiemy, co on znaczy, to i tak nigdy nie możemy być tego w stu procentach pewni. Lepiej więc wystrzegać się wszystkich. Ale dlaczego podświadomie chciała innych oszukać co do ich sensu i znaczenia? Była przekonana, że oni doskonale wiedzą, odróżniają jedne od drugich z łatwością, więc próby oszustwa muszą spalić na panewce, niemniej taki sformułowanie zadania, żeby żadna ze stron nie miała przewagi, wydawało się jej jedynym sposobem dorównania ich wiedzy i pewności siebie. To było tak oczywiste i dlatego przykre, że pan, choć tak dużo rozumiał, tego pomysłu nie pochwalił. A już sądziła, że znalazła wyjście!

Baśka chciała zniszczyć wszystkie rysunki, ale pan jej nie pozwolił.

— Spróbuj opisać słowami, jak zmieniał się twój dworzec — powiedział. — I zastanów się, dlaczego się zmieniał. To ci pomoże malować — dodał .— A jak skończysz  pisać, rozłóż te wszystkie rysunki na podłodze, przyjrzyj się im, przeanalizuj je i to, co napisałaś. Potem spokojnie namaluj nowy dworzec.

7.

Ze sterty dworców pan wybrał jeden; ten, który najbardziej przedtem krytykował i wysłał na eliminacje. Nie mogła tego wyboru zrozumieć. Opisała wszystko, jak kazał, przemyślała, namalowała wersję ostateczną, a pan wybrał coś zupełnie innego. Po jakimś czasie otrzymała pocztą album malarstwa i zawiadomienie o wyróżnieniu w konkursie za pracę pod tytułem Niepokój.

Poczuła się oszukana. Pan już nie pracował, na jego miejsce przyszła pani, nie mogła więc mu okazać swojej goryczy. Bo na tym obrazie wcale nie było niepokoju, nie mogło go tam być; kto jak kto, ale ona wiedziała już najlepiej. Mógł zostawić po prostu nazwę Dworzec , jeżeli wszystko musi zostać nazwane, ale czemu zmienił tytuł na inny, kłamliwy, choć więcej już byłoby sensu w Ostrzeżeniu .

Pani nie podzielała wątpliwości Baśki.

Dworzec, Cyrk, Ostrzeżenie czy Niepokój , wszystko jedno jak się obraz nazwie. On musi mówić sam za siebie  i przekazywać konstruktywną treść — powiedziała. — Czasami jego wymowę trzeba wzmocnić tytułem, żeby uniknąć nieprawidłowego rozumienia ze strony niektórych ludzi, mogącego prowadzić do wypaczenia intencji malarza, ale to drobiazg. Dlaczego nie podoba ci się Niepokój , jeżeli pan nie miał zastrzeżeń do treści?

— Niepokój zupełnie inaczej wygląda. Żeby zobaczyć niepokój, trzeba iść na nowe osiedle nie otynkowanych jeszcze domów, między sterty gruzu i piasku, zobaczyć żelastwo wystające z ziemi, usłyszeć szum samolotu na porannym niebie, jeszcze zamglonym, ale słonecznym. Tylko jak usłyszeć go na obrazie?

— To przecież bardzo spokojny krajobraz, choć jeszcze nieuporządkowany — odrzekła pani. — Nowe budownictwo jest czerwone, wesołe, choć może trochę monotonne, ale niepokojące? Coś ci się pokręciło… Zawsze to, co nowe, jest optymistyczne, choć nie zawsze najładniejsze; jest miarą sukcesu i osiągnięć ludzkiej myśli, miarą postępu. Nawet brzydki dom, wybudowany w trudzie ludzkich rąk świadczy o tym, że buduje się go, bo jest pokój i to cieszy… Co masz do zarzucenia takiemu krajobrazowi?

— Jest za spokojny — pomyślała Baśka — jakby był tylko on, nic więcej. W czymś takim czuć od razu kłamstwo. Nie ma nigdy tak, żeby była tylko jedna rzecz, a za nią nie ukrywały się inne. Jeżeli ogarnia mnie nagle strach, to powód zawsze się objawi, wcześniej czy później. Nie umiała jednak tego wytłumaczyć pani. To okropne, że ona mówi o jednym, a dorośli słyszą coś zupełnie innego, że nie jest w stanie objaśnić swoich myśli, żeby były tak oczywiste i słuszne, jak to, co mówią wszyscy. Chciała jeszcze spytać  panią, czy komuś udało się namalować dźwięk, ale pytanie było strasznie głupie, więc zrezygnowała. Wierzyła jednak, że każdy dźwięk pozostawia swój ślad w krajobrazie i że musi znaleźć się ktoś tak bardzo spostrzegawczy, że go dostrzeże i dlatego nie mogło jej z głowy wyjść pytanie: Jak namalować dźwięk samolotu na bezchmurnym porannym niebie, moment po tym, jak się przebudzono i jak sprawić, żeby taki obraz oznaczał niepokój a nie świeżość poranka lub pokojowe budownictwo?

Praktyczne próby nie udawały się; szkoda mówić, wszystko warte tylko wrzucenia do kosza. Za każdym razem odstręczał banalny krajobraz, jak na plakatach Budujemy nowy dom . Może oglądając tyle tych plakatów, zapomniała jak wygląda naprawdę takie osiedle? Może patrząc, nie widziała prawdziwych domów, prawdziwego piasku, prawdziwego nieba? I dalej idąc — może dlatego, że dorośli tyle mówią o różnych rzeczach łatwo, bez wahań i zawsze stosownie do okoliczności, nie pozwalają jej dostrzec innego oblicza tych spraw? Miota się więc między ich poglądami, często odmiennymi, choć jednakowo przekonywującymi, sądami, które bezwiednie przyjęła, bo im wszystkim na raz wierzy, choć zupełnie co innego czuje. Jest wpływowa. Nie. Myśl taka była nielojalna i bez sensu. Muszą być rzeczy stałe i oczywiste, drogowskazy i semafory, żeby takie niedorajdy, jak ona, nie zginęły w gąszczu różnych niezrozumiałych wielkich spraw i małych, głupich szczególików.

Nie umiała jednak wypowiedzieć tego, co myślała. Jak zwykle, jej myśli były niejasne i poplątane. Ale to się musi zmienić. Na razie jest zbyt głupia, ale zacznie usilnie pracować nad sobą. Tylko nie wierzyła, że uda jej się to kiedykolwiek namalować lub wyrazić w inny sposób, jeśli nawet zrozumie, na czym to wszystko polega.”

Poniżej: ja w wakacje 1956 r.

Pożegnanie „Taraki”

Czasem bywa tak, że stajesz naprzeciwko kogoś i już to wiesz. Widzicie się po raz ostatni, nie spotkacie się już więcej. Taka właśnie chwila przyszła na mnie.

To pożegnalny odcinek Prababci mniej ezoterycznej w TARACE. Zaczęłam od Babci ezoterycznej we wrześniu 2012 roku odcinkiem „Jak zostać jasnowidzką”. Na przełomie kwietnia i maja 2013 roku rozpoczęłam „Babcię ezoteryczną sezon drugi”, a gdy zostałam prababcią, zastąpiłam go w styczniu 1914 roku „Prababcią ezoteryczną” i wreszcie w sierpniu 2015 roku powstała „Prababcia mniej ezoteryczna”, który to blog piszę (pisałam) do dziś. Nazwy te mają znaczenie, bowiem oddają moją ewolucję z ostatnich pięciu lat. Pięć lat to związek silny, jednak czasem kończy się rozwodem, choć bez orzekania o winie.

Ezoteryka (w najszerszym tego słowa rozumieniu, pojmowanym dość luźno i ogólnikowo) kiedyś wydała mi się bramą szeroko otwartą na nowe doświadczania świata, które wcześniej lekceważyłam, pomijałam i których, przyznam to, bałam się. Nauczona przez całe życie panowania nad swoimi doznaniami, źle się czułam w sytuacji, w której o niczym nie mogłam decydować, gdy odczucia pojawiały się bez mojego udziału i nawet nie wiedziałam, czy i jaki mogę na nie mieć wpływ. Sny, które uznawałam za prorocze, przejawy prekognicji i inne zjawiska których doznawałam, a wśród nich dywinacje za pośrednictwem kart Tarota  stawały się zrozumiałe dopiero, gdy zapowiadane wydarzenia nadeszły i minęły, nigdy wcześniej. Pragnęłam wówczas ten świat zrozumieć i oswoić. Jednak doświadczanie świata przy oczekiwaniu ich pomocy straciło swoje walory. Nie dało mi żadnych odpowiedzi, których poszukiwałam, nie pomogło w życiu duchowym i praktycznym.

Nie miałam nigdy naukowego zacięcia, byłam raczej opisywaczem, rejestratorem wydarzeń i refleksji. Te opisy rzeczywistości jednak wskazywały na istnienie ogromnej góry mierzwy, odpadów zamiast obiecującego tworzywa. Lektury zniechęcały, wartości niczego nie byłam w stanie ocenić, jeśli nie posługiwałam się filtrem językowym, demaskującym manipulacje.

Od Prababci ezoterycznej zaczęłam popadać w ton lekceważenia i krytyki tej materii, co zaowocowało przejściem na „Prababcię mniej ezoteryczną” i stało się więc zaprzeczeniem początkowej idei mojego bloga. Szeroko otwarta brama stała się furtką pokrytą licznymi ozdobami różnej wartości artystycznej, ale nie wiodącą do niczego. W powodzi bzdur i wszelkiego g…na nie miałam siły, nawet na własny użytek odróżniać ziarna od plew i szczerze mówiąc, znudziło mnie to, ponieważ najczęściej było wyważaniem drzwi otwartych. Wierzę poszczególnym osobom w ich opisy doświadczenia, ale nie wierzę w możliwość ich uogólnienia. Wszelkie klasyfikacje zatem (np. enneagram) wydały mi się materią sztuczną i naciągniętą – sztuką dla sztuki, nie niosącą niczego dla mnie przydatnego. Może to źle brzmi w świetle poprzedniego odcinka, ale kojarzyło mi się zawsze z klaserami wypełnionymi znaczkami pocztowymi, obrastającymi kurzem. Nudne i niepotrzebne mi hobby. Jednocześnie moje teksty zaczęły w większej mierze odzwierciedlać moje doświadczenia z innej sfery, emocje i przemyślenia z dziedzin zupełnie nie powiązanych z ezoteryką, co powodowało uczucia z lekka schizofreniczne.

Sprawą czasu było tylko to, kiedy przyjdzie mi porzucić tę formę wypowiedzi. Tutaj na przeciwko wyszły mi plany Wojtka Jóźwiaka przebudowy Taraki, w której to formule nie byłoby dla mnie miejsca. Jakoś tak przypadek chce, że stało się to kilkanaście dni przed moimi urodzinami, jakby sygnalizując, że czas na nowy początek, a w każdym razie na koniec starego.

Nie powiem, że łatwo mi to przychodzi, ale mus to mus. Jeszcze nie wiem, gdzie będę pisać, na pewno na swoim blogu https://babciaezoteryczna.pl/ i publikować inne teksty na autorskiej stronie http://kasiaurbanowicz.pl/ . Ostatnio też moje teksty zaczęły publikować „Spółki miejskie”, https://spolkimiejskie.wordpress.com  — może i tam się bardziej zadomowię, a może gdzieś indziej. Pisanie jest jednym z gorszych nałogów, więc chyba nie zamilknę.

Czas na fotkę podsumowującą moje pożegnanie. Właśnie zastanawiałam się, co wybrać, kiedy w swoim iphonie znalazłam stosowny obrazek. Ostatnio pani sprzątająca wyrzuciła do śmieci pustą butelkę po jednym z płynów, a ja, dla zapamiętania, że muszę kupić przy okazji nową, sfotografowałam ją. Przyjrzałam się temu zdjęciu świeżym okiem i doszłam do wniosku, że będzie dobrym podsumowaniem. Zabija zarazki, zapobiega kamieniowi ale i przedłuża moc. I obiecuje jakiś gratis.

IMG_6549

Pozdrawiam serdecznie moich wszystkich bywszych czytelników w Tarace, dziękuję im za wsparcie i zrozumienie i mam nadzieję, że nie rozstajemy się tak zupełnie i nieodwołalnie… Nowe oblicze Taraki bardzo mnie ciekawi i jako czytelnik, zostanę z nią na dłużej, choć rozstaję się jako autor.

Ja też

MeToo

Jak większość (ponoć 87%) narratorek opowieści opatrzonych hasztagiem MeToo, ja też niejeden raz w swoim życiu zetknęłam się z molestowaniem, a nawet z próbą gwałtu. Moja relacja nie odbiegałaby w żadnej mierze od stereotypu i niczego nowego na ten temat nie mogłabym wysnuć ze swoich doświadczeń, poza pewną oczywistością, iż 50 lat temu czasy były inne i poprzeczka aprobowanych zachowań dla dziewczyn, ustawiona była daleko wyżej niż dziś. To, co dziś uznajemy za próbę gwałtu, wówczas nie było za gwałt uważane, jeśli dziewczyna się obroniła. Sądzono powszechnie, że „prawdziwy” gwałt różni się od molestowania tym, że obronić się przed nim nie sposób (wiąże się na przykład z pobiciem, zagrożeniem życia, nieprzytomnością). Zastraszenie lub szantaż nie było w istocie niczym specjalnym, skoro można było kogoś czymś zastraszyć lub zaszantażować. Obciążało raczej ofiarę niż sprawcę. Dziewczyna/kobieta się obroniła – nie było o czym mówić.

Historyjka, którą mam zamiar dziś opowiedzieć, świadczy nie tyle o mężczyznach, co o świadomości kobiet, wychowywanych wg ówczesnego standardu. W końcówce lat pięćdziesiątych, jeszcze przed ukończeniem 17 roku życia, zostałam studentką Uniwersytetu Warszawskiego. Z powodu wychowania, izolującego mnie od rówieśników i młodego wieku, miałam problemy z okazywaniem swojej woli w rozmaitych życiowych tarapatach, także w wypadku molestowania. Dziś mamy na to piękną nazwę: asertywność. Ponieważ nienazwane ponoć nie istnieje – trudno oczekiwać po dziewczynach tamtych czasów – dziś babciach 70-80 letnich – używania obecnych modnych tekstów i zagrywek. Nasze sposoby obrony były inne – spryt, oszustwo, wymyślanie historyjek i przekonywanie. Nie da się ukryć, iż ówczesny dar przekonywania mężczyzn, że nie powinni robić tego, co robią wbrew naszej woli, był wyznacznikiem siły i sprytu ówczesnych dziewczyn. Ja na przykład, otoczona kiedyś w odludnym miejscu przez zgraję poborowych, przekonałam ich, że mam chłopaka w wojsku i nie byłoby honorowo robić takie rzeczy koledze, również poborowemu. Ale powściągam swoją gadatliwość i wracam do zamierzonej opowieści.

W trolejbusie dowożącej studentki pod bramę UW (chyba 53) grasowali mężczyźni, wpychający łapy pod spódnice dziewcząt, studentek, w porannym tłoku. Pewna moja koleżanka z polonistyki zawołała kiedyś:

— Niech pan weźmie swe łapy stamtąd!

Byłyśmy oburzone. Porządna dziewczyna w obronie swojej integralności powinna wymykać się facetowi, nawet wysiąść wcześniej, na niewłaściwym przystanku, ale żeby tak zaraz, bez osłonek, zawołać publicznie i wulgarnie: STAMTĄD?! PRZYWOŁAĆ WSTYDLIWE MIEJSCE? O nie! porządna dziewczyna tak nie robi. Naszą koleżankę dotknął nasz ostracyzm. Nie byłą naszym zdaniem dziewczyną na właściwym poziomie. Prymityw, taki jak napastnik. i tyle.

Wcześnie (bo w wieku 14 lat)  przekonałam się, że rodzice mi nie wierzą i długo uważałam, że to ja jestem przeczulona i robię z igły widły. Dlatego też reagowałam, często nieadekwatnie do zagrożenia, albo usiłowałam sobie wmówić, że sytuacja jeszcze nie jest jednoznaczna na tyle, aby reagować, i dlatego przystępowałam do obrony czasem zbyt późno więc nadmiernie i histerycznie. W opinii chłopców, kolegów byłam kimś nieprzewidywalnym. Nie odzywa się, nie protestuje, a nagle rzuca się niespodziewanie z pięściami.

Moje pierwsze zetknięcie się z molestowaniem seksualnym, to pan doktor z rejonowej przychodni. Przekonał moich rodziców, że taka dziewczyna, ze swojej natury histeryczna (jak mu się jawiłam, jako wcielenie z opowieści o problemach macierzyńskich mojej mamy) wymaga specjalnej, prywatnej diagnostyki. Namówił moich rodziców, aby zapisali mnie do Pałacu Kultury na zajęcia z filatelistyki, które prowadził (a które mnie wcale nie obchodziły, pragnęłam zapisać się na malarstwo), a potem przekonał mnie, że rodzice zlecili mu, aby mnie zbadał. Zrobił to na zsuniętych krzesłach po zajęciach.

Uciekłam mu wówczas, gdy w wyniku „badania” odczułam ból i zaczęłam krwawić. Dziś wiem, że pozbawił mnie tak ważnej cechy identyfikującej porządną dziewczynę – dziewictwa. Opisałam to doświadczenie w powieści o dojrzewaniu, nagrodzonej główną nagrodą w konkursie literackim, ogłoszonym pod patronem Ministerstwa Kultury. Jednak historia kroczy swoją drogą, odmienną od doświadczeń ludzi (a zwłaszcza kobiet) Ich czasy się nie imają, baby to zawsze powód podśmiewania się – socjologiczny, polityczny i medyczny. Podówczas zmienił się prąd z lewicowego na prawicowy i wydawnictwo, wypłaciwszy mi stosunkowo wysokie odszkodowanie, odstąpiło od publikacji, Wszak był rok 1989. Osiągaliśmy wolność ( oczywiście rozumianą na swój, potem obowiązujący sposób). Mój świat zmienił się z lewoskrętnego na prawoskrętny i podobno tak powinno było być.

Tak, jak zapamiętałam tę historię dziś – najważniejsze znaczenie miał brak zaufania rodziców do mojej opowieści. To znaczy nie jest tak. iż uważali, że kłamię, ale usiłowali siebie samych przekonać, że coś tam konfabuluję, aby uniknąć obowiązku interweniowania i narażenia się władzy. Przeżyli II wojnę światową i chcieli żyć nadal. Warunkiem ich przeżycia było dostosowanie się. Lekarz z państwowej przychodni był taką samą władzą, jak każda inna władza komunistów. Własne dziecko lepiej było zakneblować, niż narazić się władzy. Pamiętam przeczytaną w dzieciństwie powieść o ludziach pierwotnych, brnących przez bagno, w ucieczce przed napastniczym, silniejszym plemieniem, gdy płaczące niemowlę mogło zdradzić pozycję uciekinierów. Matka dziecka po prostu zdjęła je z pleców i utopiła w bagiennej wodzie, żeby przestało płakać. Przeżycie plemienia było ważniejsze niż los jakiegoś niemowlaka.

Przeżycie w ówczesnych warunkach rodziny było ważniejsze niż odczucia nieważnej jedenastolatki, której pan doktor włożył ręce w majtki, pchając do oporu. Potem życie już mnie nauczyło, że sprawą przeżycia jest stosowanie uników, a nie otwarte przeciwstawienie się, co zrobiła w trolejbusie moja koleżanka.

Jeszcze raz przeżyłam traumę próby „dobierania się” do mnie (jak to nazywano wówczas), gdy w mojej pierwszej pracy, w Bibliotece Narodowej szef, docent doktor habilitowany, przewrócił mnie, pomoc bibliotekarza, na stertę książek przygotowanych do oprawy. Pierwszym, co nawinęło mi się wówczas pod rękę był ciężki, metalowy dziurkacz, którego użyłam. Nie zdziwicie się pewnie, że zwolniono mnie, a nie docenta doktora habilitowanego, przekonując, iż tylko mojej młodości i głupocie mogę zawdzięczać, że nie zawiadomiono prokuratora. W dodatku „dla mojego dobra” skłoniono mnie abym to ja wystąpiła z wypowiedzeniem. Mogłam przecież zabić tym człowieka!

Z tamtych, studenckich czasów zapamiętałam, że ogromne powodzenie wśród koleżanek mieli chłopcy – geje. Z takim można było porozmawiać, iść na tańce bez obawy. Mówiono: gej najlepszym przyjacielem dziewczyny.

Poniżej fragment mojej niewydanej powieści „Taniec kury”, opowiadający o molestowaniu bohaterki i podejściu do niego rodziców.

MeToo2

 

— Byłam w przychodni — powiedziała któregoś dnia matka — i poznałam bardzo sympatycznego lekarza. Kiedy dowiedział się, że mam córkę w twoim wieku, zaproponował, żebym zapisała ciebie do klubu filatelistycznego.

— Co ma lekarz do filatelistyki?

— Jest tam instruktorem czy kierownikiem, coś w tym rodzaju. Bardzo mnie namawiał.

— Mamo, po co mi filatelistyka? To zajęcie dla chłopców, zresztą nigdy mnie to nie interesowało. To nudne…

— Ty zawsze wybrzydzasz na wszystko. To jest nudne, tamto głupie… Jak można powiedzieć o czymś, czego się nie zna, że jest nudne? Powinnaś tam chodzić, młodzież musi mieć jakieś zajęcie, a nie łazić z kąta w kąt bez celu. Nie stać nas, żeby cię posyłać na języki, to zajmij się czymś innym, a nie głupstwami! Znowu nauczycielka skarżyła się, że nie uważasz na lekcji, bazgrzesz coś na kartkach pod ławką, a gdy ciebie pyta, to nie wiesz nawet o co chodzi. To wszystko z braku odpowiedniego zajęcia.

— Mamo, przesadzasz… Czy dostałam dwóję?

— Jeszcze by tego brakowało. Widać podpowiedzieli ci, o co pani pytała.

— To nieważne. Grunt, że odpowiedziałam.

— Z tobą są zawsze takie historie. Wszystko jest nieważne, wszystko głupie, a potem trzeba wydawać pieniądze na korepetycje.

Baśka zamilkła. Nie miała czystego sumienia w sprawie korepetycji. One zresztą też niedługo się skończą i będzie musiała całymi popołudniami siedzieć w domu. Z dwojga złego, już filatelistyka lepsza, chociaż można przejechać się do śródmieścia i z powrotem…

Ale to był beznadziejny pomysł. Znaczki i katalogi nudziły Baśkę, nie lubiła też lekarza, który prowadził kółko. Podchodził do niej zaglądając przez ramię w karteczki, na których bazgrała, stale o coś wypytywał, pokazywał trójkątne rarytasy, które wypadało oglądać z uwagą lub demonstrował zatarte stemple na kopertach, przystawione przy jakichś bzdurnych okazjach; po prostu jej przeszkadzał.

Na szczęście uważała, że nie musi się tu kryć z rysowaniem, jak w szkole lub w domu. Główki księżniczek, wróżek i czarownic dzięki temu zyskiwały swobodę i indywidualność, choć nie da się ukryć, że traciły na urodzie. Trochę przejmowała się jednak tym, że stawały się coraz brzydsze, choć nieudane księżniczki mogły zostać zamienione w czarownice, a zbyt piękne i dobre czarownice powędrować do innej bajki. Kilkoma pociągnięciami ołówka pragnęła zmienić dobrego człowieka w złego, nie odbierając mu urody, ale to czasem było ponad jej siły. Po sobie wiedziała, że brzydota idzie w parze ze złem, tylko ładne może być dobre, nie chciała więc o tym zbyt długo rozmyślać, tym bardziej, że miała także i pewne sukcesy. Ostatnio zaczęły udawać się jej przestraszone księżniczki, a jedna z nich bardziej udawała przestrach, niż naprawdę się bała. W każdym razie to było już coś.

Tylko lekarz przeszkadzał, no i reszta klubowiczów też. Dla Baśki mogliby sobie wszyscy gadać i oglądać swoje skarby, byleby jej tylko dali spokój. Teraz znowu przyczepił się jakiś chłopak:

— Nie lubisz znaczków?

— Co ci do tego?

— Głupia jesteś. Jeśli ci się to nie podoba, to po co przyłazisz?

— Widać muszę. Nie twoja sprawa.

— Wcale nie musisz tu siedzieć. Możesz sobie obejrzeć ogród zimowy.

— A warto?

— Jak komu. Tobie powinno się podobać.

Podobać się — to było mało! Niczego takiego do tej pory nie oglądała. Niech się schowają wszystkie oranżerie, o których czytała w książkach! Po środku sali  wyłożonej cielistymi kafelkami, z owalnego basenu tryskała fontanna, zwilżając wodną mgiełką palmy, oleandry i inne nieznane rośliny w wielkich donicach. Po kafelkach płużyły się fioletowe pnącza o włochatych, nabrzmiałych liściach, okręcały zwojami donice, wspinały się na trzeszczące jak w domu drewniane stopnie podestu okalającego basen i sunęły w skrętach wzdłuż filarów podtrzymujących galeryjkę biegnącą dookoła sali. Przez szklane szybki sufitu prześwitywała noc, ale w ogrodzie, dzięki ukrytym świetlówkom, był dzień.

W jednym z rogów sali i na balkoniku, do którego prowadziły drewniane, wąskie schodki, siedziało kilkoro chłopców i dziewcząt rysując węglem lub malując farbami czerpanymi wazową łyżką z wiader stojących nad brzegiem basenu. Stos arkuszy grubego, pakowego papieru leżał obok.

Inaczej wyobrażała sobie malowanie. Paleta, tubki, wachlarze pędzli — wszystko drogie i dla niej niedostępne — tutaj nie były potrzebne. W domu biały brystol wydzielali rodzice tylko na potrzeby szkolne z aptekarską dokładnością. Szarego papieru używała matka do wykładania półek w szafie, a gdy Baśka musiała obłożyć książkę czy zeszyt, dostawała już odmierzony i ucięty kawałek. Zeszytów nie wyrzucało się, jeśli nie były zapisane do końca; nawet gdy zaczynał się nowy rok szkolny trzeba było pisać w starych. Zostawało jej tylko ukradkowe wyrywanie kartek ze środków wszystkich szkolnych zeszytów, najpierw własnych, a potem, gdy matka zaczęła numerować strony, z ukradzionych koleżankom; wyciąganie korków z butelek stojących w spiżarce i przypalanie ich płomieniem — tyle zabiegów by mógł powstać przelotny rysunek.

Tu było wszystkiego w nadmiarze. Farba w wiadrach była zwyczajną, groszową farbą do malowania ścian, może dlatego nikt jej nikomu nie wydzielał; szary papier, gruby i szorstki leżał w stertach; każdy brał ile potrzebował, a gdy zmarnował, po prostu ciskał do kosza.

Odwiedzała ogród zimowy coraz częściej. Zaglądała do wiader z farbą, sprawdzając czy nie rozrobiono nowego koloru, zerkała w arkusze rozpięte na sztalugach. Potem wracała do znaczków, kopert i lekarza, choć przestała już rysować czarownice i uwięzione królewny, zbyt śmiesznie bowiem wyglądały na małych karteluszkach. Stale obiecywała sobie, że poprosi kogoś, aby pozwolił jej nabrać do słoiczka trochę farby i wyciągnąć ze sterty ogromny, szorstki arkusz, ale bała się, nie tego może, że jej odmówią, ale że na tej ogromnej płaszczyźnie, której nikt nie podzieli na mniejsze kawałki, nie powstanie nic poza bezsensowną plątaniną kolorów i zacieków. Nie wiedziała też, co chciałaby namalować i to ją przerażało. Wszyscy dookoła zdawali się wiedzieć, do czego zmierzają — wszyscy, z wyjątkiem niej.

Kiedyś pan od malarstwa sam zaproponował, żeby spróbowała. Tak zaczęła przychodzić do malarzy . Chodziła raz w tygodniu, tylko w te dni, gdy miała zajęcia w klubie filatelistycznym, ale żałowała, że nie może przychodzić co drugi dzień, jak wszyscy. Niestety matka sprzeciwiła się:

— Stanowczo zbyt dużo czasu zajmuje jeżdżenie do śródmieścia, poza tym zapisałaś się do klubu filatelistycznego i powinnaś tam przede wszystkim chodzić. Pan mówił, ze uciekasz stale na malarstwo. To nieuczciwe. Możesz czasem pójść porysować, jeśli się skończą wcześniej zajęcia, ale przyjęte zobowiązania są najważniejsze.

— Mamo, filatelistyka mnie nudzi…

— Musisz wytrzymać choćby do końca roku. Wykupiłam ci abonament, a to kosztuje. Jakby to zresztą wyglądało, gdybyś nie doczekała do końca roku i wypisała się! Dziecinne i niepoważne!

— Oj, mamo, to są zajęcia nieobowiązkowe, to nie szkoła, że muszę i koniec.

— Całe życie jest szkołą. Charakter trzeba ćwiczyć w sobie od dziecka. W przyszłym roku zobaczymy, na razie niech będzie tak, jak jest. Pamiętaj, że życie nie składa się z samych przyjemności.

*

         Lekarz powiedział Baśce, aby pozostała w sali chwilę po zajęciach.

— Twoja mama chciała, żebym cię zbadał — oznajmił. — Rozbierz się, a ja za chwilę wrócę.

Baśka czuła się niezręcznie zdejmując ubranie w dużej sali, między  rzędami stołów o blatach pokrytych zielonym suknem, ustawionych w podkowę i wyściełanymi, urzędowymi krzesłami, z orłem i dwoma portretami po boku na ścianie, a nie w małym, lakierowanym na biało gabinecie lekarskim. Uważała jednak, że jej opory są śmieszne i dziecinne, choć świadomość ta nie zmniejszała wcale niechęci do badania. Jednak to mama prosiła pana doktora, nie może więc wygłupiać się jak małe dziecko. Zdjęła bluzkę i halkę, pozostając tylko w staniku i spódniczce, w nadziei, że to wystarczy.

Lekarz wszedł do sali pośpiesznie, nie zwracając prawie na nią uwagi i powiedział:

— No, panienko, spódniczkę i stanik też, szybciutko, bo już późno!

Lekarz — filatelista (jak trudno oddzielić od siebie te dwa zajęcia i filatelistę zacząć traktować jak lekarza) nasłuchiwał przykładając ucho i kawałek drapiącej, rudej brody do jej pleców i piersi, jak lekarze na starych filmach, nie posługujący się słuchawkami. Pomyślała, że musiał być niedawno na obiedzie, do brody bowiem przylgnęło mu kilka ziarenek ryżu, budzących podobny wstręt, jak widok białych gnid na ciemnych włosach jednej z koleżanek.

Tymczasem rudobrody zajrzał jej do gardła, obmacał zimnymi, nieprzyjemnymi palcami głowę za uszami, ugniatał sutki piersi i kazał powiedzieć, gdy zaboli. Baśce coraz mniej podobało się to badanie, było w nim coś niepokojącego, czekała więc niecierpliwie, żeby jak najprędzej się skończyło, jakby niejasne obawy mogły stracić swoją moc, gdyby czas przyspieszył biegu.

Myślała, że już po wszystkim, ale lekarz kazał zdjąć jej majtki (dolną bieliznę — uczyła ją mówić matka, więc nie przyzwyczajona do nazywania tak bez osłonek dziewczęcej garderoby czuła się jeszcze bardziej nieswojo) i położyć się na zsuniętych w rząd krzesłach. Obmacywał jej brzuch i obejrzał bliznę po wyciętym wyrostku, mrucząc coś o rozstępach, ugiął jedną, a potem drugą nogę w kolanie, przyciągając ją silnie do bioder i pytając, czy nie boli z boku lub w krzyżu. Tak badali ją w szpitalu przed operacją, ale majtek nie kazali zdejmować — a to coraz bardziej ją niepokoiło. Tymczasem lekarz uniósł jej nogi pionowo w górę, jak przy świecy lub nożycach i kazał rozsunąć je możliwie najbardziej na boki, nie uginając ich w kolanach.

Nagły, ostry ból między nogami poderwał Baśkę. Spadła z krzeseł, ale poderwała się natychmiast, schwyciła swoje rzeczy i półnaga pobiegła przez pusty o tej porze korytarz do łazienki. Trzęsła się cała ubierając, ze zdenerwowania, z bólu i ze strachu, co powie matka, że uciekając lekarzowi, tak okropnie się zachowała. Nawet nie mogła płakać. Pełna była wątpliwości i wstrętu do siebie, a także niewytłumaczonej urazy do matki. Nabierała w dłonie zimnej wody z kranu, ochlapywała bolące miejsce i czekała, aż przestanie krwawić. Pomyślała, że badanie nie powinno powodować krwawienia, nawet gdyby była dorosła, też by chyba się wystraszyła, ale jak wytłumaczy to wszystko matce, skoro sama nic nie rozumie? Pragnęła umieć mówić tak jak matka — wszystko było proste, jasne i oczywiste; przy każdej okazji znajdowały się pasujące do niej słowa jak: życie nie składa się z samych rozkoszy , człowiek uczy się przez całe życie , najlepszą szkoła jest bieda , dziewczynę do czasu pilnuje matka, a potem mąż i tak dalej. Wszyscy dorośli tak mówią i myślą: tego nie wolno, tamto należy pochwalić, to jest godne potępienia; to jest dobre, a to złe, to nieprzyzwoite a tamto dziecinne.

U niej myśli były zawsze poplątane, nigdy niczego nie była pewna, nawet gdy do czegoś już się przekonała, gdy zaczynała o tym mówić, w myśli pojawiały się coraz nowe wątpliwości. Jak nazwać to, co powinno się potępić, a chce się pochwalić? Jak określić coś innego, co wszyscy chwalą, a w niej budzi sprzeciw? Ciągłe pytania i pytania, mnożą się jak muchy w upale, a tylko matka zna na nie odpowiedzi. Ona sama, bez jej pomocy, plącze się natychmiast w swoich myślach, na żadne pytanie nie potrafi znaleźć odpowiedzi właściwej, w kilku słowach zawartej. Jeżeli nawet znajdzie — okazuje się, że nie jest prawidłowa, co matka i inni dorośli bez trudu potrafią wykazać. Nie może więc liczyć na swoje rozeznanie w jakiejkolwiek sytuacji w życiu. Powinna się słuchać bezwzględnie matki, ale jest nieopanowana i zbyt trudno jej to przychodzi.

Tak jest i teraz: czy postąpiła  właściwie, czy uciekła; czy okazała się dziecinną idiotką i co z dwojga złego jest gorsze; powiedzieć o wszystkim mamie, czy to ukryć, czy lekarz oskarży ją przed matką — wtedy lepiej powiedzieć samej — czy może nie będzie taki wredny i nic jej nie powie — a wtedy lepiej wszystko ukryć. Jeżeli jej jednak wszystko opowie, jak wytłumaczy, że kilka ziarenek ryżu w rudej brodzie wywołało to wszystko?  — Ludzi nie ocenia się po wyglądzie — mówi matka. Co prawda gani niechlujstwo, ale także powiada: — Co wolno wojewodzie, to nie tobie kasztelanie (było: smrodzie, ale matka smroda przerobiła na kasztelana, bardziej strawnego dla uszu panienki). Zresztą nie o niechlujstwo tu chodzi, ale o co, tego sam diabeł nie wie. Cokolwiek powie matce na swoje usprawiedliwienie, będzie bez sensu, ponieważ pewna była, że jest winna, nie wiedziała tylko, czym zawiniła, ale jakkolwiek by się nie starała, najczęściej postępowała źle. Nie trzeba było wyrzutów matki, żeby to rozumieć, lepiej więc ich uniknąć.

Kafelki posadzki przejmowały chłodem, zimna woda ściekająca po nogach wywoływała gęsią skórkę, tylko twarz paliła, a w gardle zasychało, jak w gorączce.

Tramwaj zakręcał na pustej pętli z przeraźliwym zgrzytem. Tego zgrzytu słuchała zawsze leżąc w łóżku; przejmował ją nieprzyjemnym dreszczem, teraz jednak dźwięk ten był jej bliski, choć stała dopiero na przystanku, przenosił ją do domu, pod kołdrę, gdzie wszystko nieprzyjemne jest poza nią, gdzie można odpływać powoli do swojej jaskini pewnym siebie i otaczającego świata, gdzie każde dotknięcie trafia na znajomą przestrzeń wyłożoną niedźwiedzim futrem, na drewniany zydel i pryczę pokrytą szorstką narzutą, jeżeli tylko tak daleko chciałaby wyciągnąć rękę, by wysunąć ją spod rzeczywistej kołdry.

Po cichutku weszła do mieszkania i przytuliła się całym ciałem do pieca. Najgorsze dopiero ją czeka. Marzyła, żeby wejść zaraz pod kołdrę, ale nie byłoby to naturalne; matka zawsze przed  snem musiała ją o wszystko wypytać: co się zdarzyło, ważne czy nieważne, kogo widziała, z kim rozmawiała i o czym, czy był tłok w tramwaju — taki miała już zwyczaj i choć uciążliwy, dotąd w Baśce nie budził sprzeciwu. Tym bardziej dzisiaj, wszystko powinno być jak zwykle.

— Coś taka czerwona ? — spytała matka.

— Biegłam od tramwaju i zgrzałam się — odpowiedziała.

— Nie jesteś wcale zdyszana. Popatrz mi w oczy! Czerwienisz się. Musiałaś coś zbroić. Natychmiast masz mi powiedzieć!

Baśka próbowała wykręcić się, ale nie umiała wymyślić nic sensownego, uparła się więc, że to są jej osobiste sprawy i nic nie powie. Matka krzyczała na nią, ojciec sięgnął po pas. Przeklinała swoje tchórzostwo, ale ustąpiła, gdy w końcu matka zmieniła ton.

— Jeśli nic złego nie robiłaś, jak twierdzisz, czemu nie chcesz mi powiedzieć? Czy warto za nic wziąć w skórę? Rodzice są starsi, rozsądniejsi od ciebie i przede wszystkim twoje dobro mają na uwadze. Chcemy dla ciebie jak najlepiej, bardzo cię kochamy, jesteś naszym pierwszym dzieckiem i aż wstyd się przyznać, kochamy cię bardziej, niż twoją siostrę. Śmiało możesz nam o wszystkim powiedzieć; to, co dla ciebie jest wielkim problemem, może być błahą sprawą, z której każdy dorosły znajdzie wyjście natychmiast i bez trudu. Proszę, powiedz, uspokoisz się, a my już coś wymyślimy, żeby pomóc ci wybrnąć z kłopotu.

Jak ci powiem., to będziesz na mnie krzyczeć…

— Skądże! Popatrz, wcale nie jestem zdenerwowana, rozmawiam z tobą zupełnie spokojnie, daleka jestem od tego, żeby się złościć. Poza tym, nie krzyczę na ciebie, tylko mówię podniesionym głosem, wyrażaj się odpowiednio. Tylko kłamstwa wyprowadzają mnie z równowagi. Najgorsza prawda lepsza jest niż wykręty. Ze szczerym człowiekiem można szczerze porozmawiać, wszystko sobie wyjaśnić i dojść do porozumienia. Nie garb się! No, słucham cię…

Cała czerwona, plącząc się i jąkając, jak zawsze w chwilach, gdy zapomniała o wskazówkach pani z poradni leczenia wad wymowy, powiedziała, że lekarz ją badał, a ona mu uciekła.

— Jak to mu uciekłaś? Dlaczego? Czemu niegrzecznie się zachowałaś, coś ci powiedział?

— Nie… Zabolało mnie…

— G d z i e   cię zabolało?!

— Nnno… Tam…

Matka poderwała się z krzesła i krzyknęła do ojca:

— Natychmiast powinieneś pójść i zrobić mu awanturę. Jak on śmiał! Prosiłam go, żeby ją zbadał, ale nie   t a k !

Ojciec był zakłopotany i zły, jak zawsze, gdy czegoś od niego żądano.

— Uspokój się, nie wariuj! Skąd wiesz, czy wszystko, co ci mówi, jest prawdą? Ona ciągle coś zmyśla… Czy pamiętasz, jak opowiadała ci, gdy była mała, że zabiła siostrę, a potem ją uzdrowiła?

— Nie wykręcaj się! To było dawno. Teraz ma czternaście lat i chyba jest już na tyle dorosła, żeby wiedzieć, że człowiek odpowiada za to, co mówi.

— Ja tylko mówię, że nie wolno się spieszyć. Każ jej opowiedzieć wszystko po kolei, dokładnie. Potem się zastanowimy.

— Mamo, ja nie mogę opowiedzieć wszystkiego dokładnie, nie pamiętam już, jak to było…

— Jak to nie pamiętasz? Nie kłam i nie zasłaniaj się krętactwem. Kazał ci się położyć, czy stać?

— Położyłam się.

— Sama, czy ci kazał?

— Nie pamiętam…

— Gdzie się położyłaś?

— Na krzesłach.

— Ubrana?

— Nie.

— To czemu nie opowiadasz, jak się rozebrałaś? Kazałam ci mówić wszystko dokładnie od początku! No, kazał ci rozebrać się i co dalej?

— Badał mnie.

— Jak?

— Normalnie.

— I co?

— Nic.

— Znowu kłamiesz! Widzę po twoich oczach, że coś ukrywasz. Mów natychmiast, co więcej z tobą robił!

— Naciskał.

— Gdzie naciskał?

— Na plecach, za uchem, piersi…

— A ty stałaś i nie protestowałaś?! Przecież wiesz, że lekarz nigdy tak nie bada, żeby naciskać piersi!

— Nnno… Wydawało mi się, że coś nie tak… Ale on powiedział, że prosiłaś go sama, żeby mnie zbadał…

— To swojego rozumu nie masz? A może to ci się podobało, takie badanie, przyznaj się! Jeszcze dzieckiem byłaś, gdy złapałam cię, jak kiedyś pod kołdrą…

Wtrącił się ojciec:

— Przejdź do rzeczy, to są dygresje.

— Ty mnie nie będziesz uczył, jak mam z własną córką rozmawiać! Czy ty się w ogóle interesujesz dziećmi? Nic cię nie obchodzi, tylko twoje rybki i twoi koledzy. I co dalej było? Wyprostuj się, patrz na mnie , a nie na podłogę!

— Kazał mi zdjąć wszystko z siebie…

Matka podniosła ręce do czoła.

— Ależ mamy idiotkę córkę!

— Mamo, przecież to lekarz, jak mogłam mu się sprzeciwić? Zawsze mówisz, żebym kierowała się nie odruchem, tylko rozsądkiem.

— Ale to jest internista! Czy jakiś internista kazał ci kiedyś zdejmować dolną bieliznę?

— No nie, ale naciskał brzuch. Myślałam, że to po to, by było wygodniej…

— Popatrz — zawołała matka do ojca — ta jeszcze się przejmuje, żeby mu było wygodniej! Tak, to  wszystkimi nieprzyzwoitościami się interesuje, książki z twojej biblioteki podkrada, a jak co do czego, to myślałby ktoś, że taka naiwna i niedoświadczona. No, moja droga, mnie już nie oszukasz!

Popatrzyła surowo na córkę, po czym ciągnęła:

— Wczoraj spotkałam pana Wielowskiego… Jak siedzisz, kolana ci widać! Mówił, że widział ciebie szepczącą z jakimś chłopakiem w bramie, a gdy go zobaczyłaś, zamiast się ukłonić, schowałaś się przed nim do środka.

— Mamo, to nieprawda. Byłyśmy z Jolką. Żegnałyśmy się po szkole, pod jej blokiem. Tam nie ma żadnej bramy, tylko od razu klatka schodowa… Przechodził pan Wielowski i wtedy go zauważyłam, ale odwrócił głowę, splunął i nie odezwał się. Może mnie nie zauważył?

— Jak to cię nie zauważył, kłamczucho jedna, skoro mi wszystko powiedział? No, wytłumacz mi tą sprzeczność! To poważny człowiek, żeby kłamać o jakiejś smarkuli. Musiało być tak, jak on powiedział, a nie jak ty mi usiłujesz wmówić!

— Może się pomylił, Jolka teraz nosi spodnie.

— Też pomysł, żeby dziewczynie pozwolić nosić spodnie! Za młoda jeszcze na to. Ma jeszcze czas. Zawsze zdąży zacząć. Ale jak ktoś ma ojca pijaka…

— Ale ona miała spodnie od dresu, nie marynarskie…

— Tym bardziej. Wszystko widać w takich spodniach.

— Nie wierzysz mi?!

— Jak mam komuś wierzyć, to człowiekowi poważnemu, na stanowisku, a nie takiej smarkuli kłamliwej!

Znowu wtrącił się ojciec.

— Nie odbiegaj od tematu…

— Słucham, mów — nalegała matka. — I co dalej?

— Nic.

— Jak to nic? Więc o co ta cała historia?! Leżałaś na krześle i co dalej?

— Uciekłam.

— Ale zanim uciekłaś, co on zrobił?

— Podniósł moje nogi do góry i…

— I co?

— No wiesz…

— Nic nie wiem, ty wstrętna kłamczucho!

— Nie powiem.

Koścista pięść matki wylądowała na głowie Baśki.

— Nie zmuszaj mnie do bicia ciebie, jesteś zbyt duża, a sprawa jest za poważna. Masz w tej chwili powiedzieć dokładnie, co zrobił!

— Wsadził palec…

— Palec, czy coś innego?

— Nie wiem.

— Ty głupia idiotko! Jak możesz nie wiedzieć, wstrętna hipokrytko? Ubrany był?

— Oczywiście, że był ubrany.

Rodzice popatrzyli na Baśkę. Ojciec powiedział:

— Takie rezultaty daje twoje wychowanie. Nie wiemy w końcu, czy mamy córkę głupią, czy nieuczciwą. Przyznam, że i jedno i drugie niezbyt miłe. — I zwracając się do Baśki, warknął:

— Wyjdź teraz. Zawołamy cię, kiedy porozmawiamy.

Baśka poszła wymiotować do łazienki. Żołądek miała już pusty, ale gdy tylko stanęły jej przed oczami ziarenka ryżu w rudej brodzie, skurcze zaczynały się na nowo, aż w końcu lał się z gardła wstrętny, zielonkawy śluz. Gdy rodzice zawołali ją, matka powiedziała:

— Teraz przysięgnij, że mówiłaś prawdę.

— Więc mi nie wierzysz?

— Chciałabym, ale sama powiedz, czy tobie można   z a w s z e   wierzyć? W zeszłym tygodniu dostałaś dwóję z łaciny i nie powiedziałaś mi. Jechałaś tramwajem na gapę i złapał cię kontroler. Dopiero mama Zosi powiedziała mi, że od jej córki pożyczyłaś na mandat. Czy takiemu człowiekowi można wierzyć? Ojciec pójdzie i zrobi lekarzowi awanturę, a on powie, że to wszystko sobie zmyśliłaś. Zresztą opowiadałam mu kiedyś, jakie mam kłopoty z tobą i że masz bujną fantazję. Na pewno to wykorzysta i od razu wypomni mi wszystkie twoje wady. A ja, czy mogę mu przysiąc z ręką na sercu., że nigdy nic nie zmyśliłaś? W jakiej sytuacji mnie stawiasz?

Ojciec dodał:

— To poważna sprawa; zniesławienie kogoś grozi więzieniem.

— Ja tego naprawdę nie wymyśliłam!

— Tak ci się wydaje. Ale czy jesteś tego pewna? Czy możesz przysiąc, ze nic nie dodałaś, że nic nie podbarwiłaś, że nie przestraszyłaś się bez powodu? Jeśli komuś coś się zarzuca, trzeba mu to udowodnić.

— Co ojciec mu odpowie — dodała matka — gdy oświadczy, że wszystko sobie zmyśliłaś? Zwymyśla ojca.

— Kto wie, czy nie będzie miał racji — oświadczył ojciec. Baśka powiedziała:

— Więcej nie pójdę na tę cholerną filatelistykę!

— Jak ty się wyrażasz! — krzyknęła matka. I dodała już spokojniej:

— Nikt ci nie każe, możesz chodzić na to swoje malarstwo. Tylko raz w tygodniu, nie częściej.

Ojciec zatrzymał ją w progu.

— A może o to ci chodziło, żeby nie chodzić na filatelistykę, tylko na malarstwo? Sama sobie odpowiedz na to w twoim sumieniu.

Baśka wybuchła płaczem i pobiegła wymiotować do łazienki. Słyszała przez drzwi, jak matka powiedziała:

— Daj jej spokój, taka wyrafinowana, to ona już chyba nie jest… Choć gdyby chciała coś wymyślić, lepiej by tego nie mogła zrobić…

— Idźcie sobie, muszę popracować, obie jesteście histeryczki!

Wieczorem matka spytała:

— Nie masz zakrwawionej dolnej bielizny?

— Nie — powiedziała Baśka odwracając głowę i modląc się, żeby matka nie odgadła z jej rumieńca, że kłamie.

 

Asymetria istnienia

Mam za zadanie, na czyjąś sugestię, napisać coś na temat asymetrii istnienia. Od razu zastrzegam, że jest to wyznanie osobiste, a nie teoretyczne. Wszelkie modne teorie duchowe jakoś nie przemawiają do mojej osoby. Czytam czasem, nie wywołujące większego odzewu w mojej głowie, prace popularnych teoretyków duchowości, i jedyne, co w nich odnajduję, to jakieś prymitywne echa teorii filozoficznych, na tyle znanych, że katowano nimi młodzież na studiach. Nie widzę żadnej oryginalności w pracach większości guru współczesności, nie tylko takich kontrowersyjnych autorytetów, jak Osho albo inni przekręciarze, ale nawet uznanych autorytetów, nad którymi pochylają się uznani, współcześni filozofowie. Zazwyczaj są to nowe, urokliwe klasyfikacje czegoś, odpowiadające niewątpliwie na ludzkie zapotrzebowanie porządkowania świata, ale jak wszystkie klasyfikacje, nie dające żadnych odpowiedzi na żadne, istotne pytania.

Postanowiłam więc ignorować wszelkie książkowe teorie i zająć się własnymi pomysłami. Pewnie nie są oryginalne, ale są przeżyte, odciśnięte na własnej skórze – jak się dawniej mówiło. Nie wiem, czy jestem już na nie gotowa, ale nie mam zbyt wiele czasu, żeby je przetrawiać, puszczę więc wśród ludzi niedopracowane, kulawe, jak ja sama zresztą. Zapraszam, może ktoś zrobi z nich coś bardziej sensownego.

Pierwsze i najważniejsze, co zauważam we wszystkich cudzych przekazach to fakt, że są płynne – nawet te najbardziej przed wiekami przemyślane i dopracowane, w naszych czasach zyskują nowe, niespodziewane oblicze. Wygląda na to, że oryginalność przebija sensowność i doświadczenie. W pewnej reklamie usłyszałam: jakiś produkt jest dobry, tobie z nim jest dobrze, więc jesteś dobry. Przeciwstawienie dobro/zło może więc ewoluować na wyżyny wzmożenia intelektualnej czkawki, aż igranie z jakąś myślą, przeobrazi się w pewnik. Podobnie, jak dla zwykłego zjadacza chleba, za sprawą bankowych reklam, przestają mieć znaczenie prawne różnice między pożyczeniem, a wypożyczeniem (gdzie trzeba oddać konkretną, identyfikowalną rzecz, a nie jej obliczoną — czasem dowolnie — wartość); tak i wkrótce łatwo będzie można udowodnić, iż dobro w tobie pochodzi wyłącznie z dobrych przedmiotów, które konsumujesz. Skutkiem takich umysłowych nagięć, pojęcie symetryczności przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, zwłaszcza jeśli dotyczy naszych stosunków i innymi ludźmi i innych ludzi z nami. Ty jesteś zły – powiemy wkrótce, bo masz złego kroju ubranie, używasz złego szamponu i ogólnie rzecz biorąc jesteś brzydki i źle zaprojektowany.

Moje poczucie asymetrii istnienia ma więc podbudowę w społecznym trendzie, choć gra odbywa się w moim wnętrzu, a nie w tyglu stosunków z innymi.

Piotr Jaczewski w swoim ostatnim tekście omawia teorie przekonujące nas, że mechanizmy ewolucyjne w naszych ocenach moralnych i powiązanych z nimi emocjach, wzięły się z ewolucji sześciu przeciwstawień: troska/krzywda, sprawiedliwość/oszustwo, lojalność/zdrada, autorytet/bunt, świętość/upodlenie, wolność/ucisk — mające moc skłaniania nas do wartościowania różnych obiektów; uznawania ich za pożądane bądź nie, co ma istotne znaczenie dla spójności grup. Wnioskuję więc z tego, iż dla zapewnienia tej spójności nie jest konieczne to, co uważamy za moralne, bądź nie, a nawet to, czy ma lub miało jakiś związek z naszą egzystencją, jako człowieka i jego dążeniem do przetrwania. W świetle powyższego, bezsensowne myślenie może podobnie silnie łączyć, jak wielowiekowe, spójne i sprawdzone przekonania. (co zresztą dzieje się każdego dnia na naszych oczach).

Może więc powinniśmy więcej myśleć o asymetrii naszego świata zewnętrznego i wewnętrznego, jako antidotum na coraz większe ławice zatapiających nas, rzekomo symetrycznych głupstw?

Po tym, nieco przydługim wstępie, tak usprawiedliwiona, zajmę się osobistym doświadczaniem asymetrii.

Taki człowiek, jak ja, cieleśnie dzieli się w swoim odczuciu na 4 ćwiartki – prawą przednią i tylną oraz lewą przednią i tylną. (Ktoś inny może dzielić się na górę i dół, ale ja poprzestanę na własnych odczuciach) Jestem leworęczna, więc wiem, że prawa strona mojego mózgu zawiaduje lewą stroną mojego ciała jak chce i potrafi. Skutkiem tego ta lewa strona jest lepsza, dokładniejsza, precyzyjniejsza, ale i bardziej wrażliwa; zaś prawa, stanowiąca jej wsparcie – silniejsza, bardziej stabilna i niezłomna. Kiedy jeszcze studiowałam i przeżywałam stresy egzaminacyjne, zdarzało mi się, że lewa noga popadała w jakieś drżenia i dygoty i tylko dzięki prawej nodze i prawej ręce udawało mi się wejść do pokoju i usiąść naprzeciwko egzaminatora. Potem już przejmowała władzę prawa strona mojego mózgu, z wirówki myśli, wiadomości i przekonań, wyławiająca i wyciągająca za uszy na wierzch autorskie kompozycje, mające stanowić odpowiedź na zadane pytanie.

Tak byłam przyzwyczajona uważać przez wiele lat, że stan ten traktowałam jako normalny i nie widziałam w nim żadnej asymetrii. Starość, oczywiście, zaczęła prostować moje błędne mniemania, jednocześnie pozwalając udowodnić rzeczywistość, na przykład za pomocą zdjęć rentgenowskich. Wykazały one, że moja prawa połowa jest bardziej zużyta, pokręcona, starta i wyświechtana, co świadczy dowodnie o tym, że wspieranie bardziej szkodzi, niż samodzielne, egoistyczne działanie.

Oczywiście zniosłam dzielnie tę wiedzę i wyciągnęłam z niej praktyczne wnioski, wspierając z kolei tę słabszą stronę, a ciężar egzystencji przekładając na silniejszą (np. zajmując się porannym pisaniem, a nie uprawianiem porannego biegania). Przez jakiś czas było to doskonałe, praktyczne wyjście z rozmaitych życiowych dylematów; jednak okazało się ślepą uliczką.

Wszystko skomplikowało się za sprawą leczenia. Wówczas okazało się, że większe obciążenie jednej strony, powoduje przeciwwagę w drugiej stronie. Tak więc za sprawą jakichś tam przyczepów mięśniowych w dwóch przednich ćwiartkach, powstawały dodatkowe ogniska bólu w ćwiartkach tylnych (niezależnie od bóli zlokalizowanych w środkach stawów). Ponieważ różne zastrzyki mają różny okres działania (od miesiąca do roku) i z uwagi na skutki uboczne ostrzykiwania bolących miejsc, iniekcje podzielone są na cztery etapy, dokonywane w tygodniowych odstępach, zaczęłam odczuwać swoje cztery ćwiartki, jako samodzielne twory natury. Ich związek z moim mózgiem i moim myśleniem okazał się jeszcze bardziej skomplikowany, niż oczekiwałam. I te odczucia zapoczątkowały moją refleksję o asymetrii istnienia.

Porzucam teraz sprawy fizjologii i przechodzę na etap wtórnych oddziaływań.

Moja prawa tylna ćwiartka pragnie aktywności, ale prawa przednia najchętniej zapadłaby w fotel. Obie lewe wolałyby się położyć na płasko, ale prawa półkula mózgu okres tego wypoczynku chciałaby wykorzystać na snucie pewnych dywagacji, które w danym momencie uważa za tak niesłychanie istotne, iż odwleczenie ich zapisania, może zburzyć całą myślową konstrukcję. Niestety, siedzenie przy komputerze, to nie leżenie; wszystkie ćwiartki protestują, woląc już poruszanie się, niż zastygnięcie w niekorzystnej pozycji. Moja osoba podejmuje więc wyprawę do kuchni. celem zrobienia sobie herbaty i tu napotyka na kolejne trudności. Dla utoczenia wody z baniaka należy pozbawić lewą ćwiartkę podparcia (wszak lewa ręka musi zająć się pompką, a nie wspieraniem prawej nogi za pośrednictwem chodzika). Za chwilę jednak, to prawa ręka musi sięgnąć po elektryczny czajnik, otworzyć przykrywkę , a prawa przybić jego zamknięcie uderzeniem pięści (taka już natura tego czajnika). Obie nogi protestują solidarnie, a ich protest znajduje odzew w zwojach mózgu. Jedna jego połowa pożąda życia oderwanego od rzeczywistości, druga zaś woła o trzymanie się realiów. Pojawienia się w otoczeniu jakiegoś gościa, a zwłaszcza gościa uważającego moje 4 ćwiartki za jedną osobę (zupełnie normalną, jak wszyscy wokół) prowokuje wybuch żalu i pretensji. Asymetria ciała przekłada się na asymetrię istnienia. Cieszę się z wizyty, ale płaczę wewnątrz, że nikt mnie nie rozumie. Rozczulam się nad sobą, ale nie okazuję tego, bowiem gość mógłby wziąć nogi za pas i któż zapewniłby mi dopływ nowych wrażeń?

Wynoszę się więc z herbatą na fotel, a moje myśli krążą wokół tego, co bym jeszcze zrobiła, gdybym nie musiała siedzieć w fotelu. Może herbata była za słabym wyzwaniem? Może należałoby spróbować zagnieść ciasto i zrobić pierogi? Ale protestuje ćwiartka lewa. Źle się czuje na stołku na kółkach, jeżdżącym po kuchni, zaś przeniesienie pracy na stół w jadalni, zasypie podłogę mąką, której sprzątnięcia odmawia każda z moich ćwiartek. Prawa połowa mojego mózgu kusi, że mogłabym, lepiąc te pierogi, osiągnąć kilka korzyści na raz: ćwiczyć palce, posłuchać nagrań wykładów z astrologii, na które nigdy nie mam czasu, zaś lewa część mózgu przywołuje ją do porządku.

— Zawsze, gdy czegoś słuchasz, masz jakieś przemyślenia i na ogół potem o nich zapominasz, bo nie zapisałaś na czas. Lepiej więc nie słuchaj, nie kombinuj, nie będziesz musiała zapisywać i brudzić paluchami po mące klawiatury komputera. Już jest wystarczająco zasyfiona, a do sklepu po nową przecież nie pójdziesz! W dodatku te twoje pierogi są coraz mniej foremne. Daj se spokój, kobieto!

Na tym polega moja asymetria istnienia.

Dlatego, moim zdaniem nie ma sensu dzielenie świata na jakiekolwiek symetryczne części; jest on zdecydowanie asymetryczny. Tylko nie wszyscy o tym jeszcze wiedzą.

http://www.rp.pl/artykul/75248-Rozebrana–rozlozona-na-lopatki-i–nozki.html

Późnopaździernikowe koszmary

T.S. Eliot napisał kiedyś w pewnym wierszu, prześladującym mnie od wczesnej młodości: „Najokrutniejszy miesiąc kwiecień, kojarzy pożądanie z pamięcią”. Dla mnie takim miesiącem od zawsze jest październik. Tak jakoś jest, że październik zawsze przynosił mi złe wieści. Na starość stawy w październiku zawsze bardziej bolą, odłączanie złudzeń, podobnież. Możliwe, że to sugestie dobrych ludzi, żebym wybrała się z nimi na cmentarz lub obejrzała nowe stroiki na grób (który kiedyś będzie moim) przywołują ten miesiąc przed czasem grobów. Na szczęście nie przyjdzie im do głowy, iż w listopadowe święto nie wpuszczają na cmentarz samochodów, więc mam łatwą wymówkę: poczekam aż mnie tam zaniosą. Wybór, czy mają w moim imieniu zanieść kwiaty żółte czy fioletowe, nie budzi we mnie chęci podejmowania decyzji. Z moim zmarłym mężem wiedzieliśmy, że żółty to kolor zazdrości, a fioletowy, umiarkowanego smutku. Czy po dziesięciu latach od czyjejś śmierci ma znaczenie fakt, że kiedyś nie życzyłam sobie na jego grobie żółtych kwiatów (których i on nie lubił), czy jeszcze wścieka mnie stawianie z uporem maniaka ich przez osoby, które i po jego śmierci miały roszczenia do jego pamięci? Czy ważne jest, że znicz jest taki czy inny, a kwiaty są w doniczce czy cięte? Śmierć po jakimś czasie wycisza żale i resentymenty, które nasza kultura usiłuje bezsensownie pielęgnować. Byłam dobrą żoną, więc pół emerytury spędzam na pielęgnowaniu jego grobu – tak sądzi wiele wdów. W snach mój zmarły mąż milczy poza tym, że niedawno przypomniał mi iż nadal jest moim mężem (zresztą nie słowami, a na piśmie, na wielkiej tablicy swoistego tabletu).Chyba mu nie chodziło zresztą o wystrój grobu. Jego prawo. Szkoda, że nie mogę przedyskutować z nim tego twierdzenia. Pamiętam opowiadanie Czechowa, w którym zmarli na cmentarzach rozmawiają ze sobą do czasu, aż ich funkcje życiowe całkowicie zamrą i rozmowy przekształcą się w niezrozumiałe mruczenie. Jeśli rozmawiają nadal, to ich rozmowy jednak nie są dostępne postronnym. Inna rzecz, czy są w stanie powiedzieć jeszcze coś nowego, czego byśmy nie wiedzieli po wieloletniej z nimi znajomości?

20161026_102430

Tej nocy śniły mi się najgorsze rzeczy, jakie mogłyby mi się aktualnie przytrafić. Firma dostarczająca nowe akumulatory do mojego jeździdła, (która wcześniej gdzieś je zasiała, a potem dostarczyła przed szóstą rano w dzień wolny od pracy, budząc mnie jazgotliwym dźwiękiem domofonu) wcisnęła mi akumulatory zbyt duże do istniejących gniazd (co okazało się prawdą, ale na szczęście dały się jakoś upchnąć), złośliwy sąsiad w nocy wyprowadził z korytarza mój wózek i chodzik, jako zbędnie tarasujące jego pusty karton po telewizorze, zostawiając podłej treści kartkę na mojej klamce, wsparte jakąś psychiatryczną diagnozą, wskazującą mi na konieczność zgromadzenia środków, przekraczających moje możliwości, na konieczne leczenie(co było urojeniem). Potem ktoś nieznany zakratował moje drzwi wejściowe, a osoba, uważana za przyjacielską, niebywałym sposobem uzyskała skośne oczy i paskudnie złośliwy uśmiech (zaczerpnięty z oglądanego wieczorem serialu), wypowiadając strumień insynuacji pod moim adresem.

W warstwie realnej te sny byłyby całkiem zrozumiałe, ponieważ kilka dni temu skończyły mi się „dobre” proszki przeciwbólowe i pozostało popularne badziewie, nie dające ulgi od bólu, nawet w nocy, gdyby nie fakt, że nagromadzenie złośliwości losu przekraczało zwykłe dostępne przeszkody, a we śnie nikt nie rozumuje logicznie i nie umie się logiką obronić. Połowy z tych paskudnych doznań już nie pamiętam, ale wszystkie były upierdliwe i dołujące dla mojego JA, poza tym dotyczyły jakiejś wojny, wygnania z Warszawy po Powstaniu, bomb i wybuchów. Jak zwykle w tych snach, jako reminiscencja dziecinnych wspomnień, jakaś kamienica została przepołowiona, a w powietrzu latały spalone skrawki materiału w biało-czerwoną kratkę i pierze z poduszek (możliwe, że z powodu wyciągnięcia nowej ścierki do naczyń, właśnie z w czerwono/białą kratkę). Tyle razy chciałam ją wyrzucić, ale zawsze zostawiałam w odruchu praktyczności – wyrzucę, gdy będzie już bardzo brudna, I ciągle, jakimś nieznanym sposobem trafia do pralki, a jako czystą, po prostu żal było wyrzucić…

W tym moim śnie bardzo chciało mi się płakać, ale nie mogłam tego uczynić, ponieważ szlochy wydostające się z mojego gardła, przeradzały się w ohydne chrypienie, ani żałosne, ani nawet możliwe do zidentyfikowania jako płacz. Otaczała mnie wszechogarniająca smrodliwa obrzydliwość spalenizny, a ja tej obrzydliwości byłam nieodłączną częścią, chrypiałam i plułam, rzęziłam dopóki nie uświadomiłam sobie, że muszę podnieść oparcie łóżka, ponieważ przydarza mi się coś, co czasem spotyka mnie wśród złych nocy – jakieś aberracje serca nie pozwalające zaczerpnąć oddechu i wyrównać jego bicia. (termin wizyty u kardiologa za 1,5 roku). Najlepiej się wówczas obudzić, wstać, wyjść na powietrze (na balkon na przykład), posłuchać pijanych wrzasków kibiców w dni meczów i w ten sposób przywołana do rzeczywistości, ocknąć się z koszmarów i podniósłszy oparcie do pozycji prawie siedzącej, ponownie zapaść w sen.

Może to przypadek, że pewne sny wracają w rocznice. Patrzę na dokument wysiedlenia mojej matki z Warszawy po upadku Powstania Warszawskiego i widzę datę. Dzień i miesiąc zgadzają się. Będąc dzieckiem właśnie widziałam te fruwające po bombie pierze i resztki pościeli w czerwoną kratkę. I zapewne czułam stres mojej mamy, ciężarnej zresztą, pieszo pokonującej drogę Warszawa-Kampinos.

Rzeczywiste życie codzienne (co potwierdza astrologia) odtwarza senne koszmary. Koleżanka, która zbyt długo nie odezwała się, chociaż obiecywała spotkanie na babskie plotki – właśnie chowa syna. Gniew i złość wylewa się z niej, a ja zazdroszczę tej umiejętności nie duszenia swoich klęsk w sobie, tylko ujawniania wściekłości. I jestem zła, że nie wiedziałam o tym wcześniej. A także, że gdy z nią rozmawiałam siadał mi nie dość naładowany akumulator telefonu. Powinien tkwić w gotowości, żeby udzielać innym wsparcia. Bo ja jestem już zrezygnowana, zastygła przed zimowym zrównaniem. Żyję nie swoim życiem. Podziwiam wszelkich wojowników, ale stopniowo coraz mniej do nich należę. Mój internet także zdycha… Coraz mniej rzeczy jest dostępnych. Zamarł Skype, jakiś Flasch do odtwarzania filmów i muzyki, poczta się nie synchronizuje, a moje dawne adresy mailowe przestają być bezpieczne (pewne za sprawą usiłowania zmuszenia adresatów do wysupłania kasy). Telefon domowy odbiera wyłącznie reklamy – sama nie wiem czemu go jeszcze trzymam. Niebacznie wzięłam udział w jakimś konkursie oceniając dostawę zamówionego AGD, gdzie można było wygrać garnek do gotowania na parze, nadający się do kuchni indukcyjnej (żaden z moich starych garnków się nie nadawał, więc musiałam się ich pozbyć) i teraz atakują mnie operatorzy telefonów obiecując najrozmaitsze komputeropodobne gadżety za pół ceny. Obserwuję to usiłując się nie złościć i patrząc, jak moje ręce, coraz mniej sprawne, upuszczają okruchy potraw na lśniącą podłogę. i mam coraz mniejszą chęć walki z wiatrakami. Cóż! Jest jak jest. Pora się przystosować, a nie walczyć… Zamknąć uszy i oczy, zapaść w zimowy sen.

Odchodzimy w niebyt nie z wrzaskiem, a ze skomleniem – parafrazując znowu T.S. Eliota. Póki co, skomlenie mi jest oszczędzone. Moja Spółdzielnia odpowiada iż nie ma możliwości przydzielenia mi miejsca do parkowania jeździdła, ponieważ pomieszczenia do tego celu stosowne (np. tzw. wózkownie czy przedsionki zsypów) wydzierżawiono kilkanaście kat temu. Także pewnej agencji towarzyskiej na moim piętrze). Te dzierżawy utraciły chyba prawną moc, jako że mieszkania kilkakrotnie zmieniały właścicieli. Ale komu się chce dochodzić stanu prawnego?

Moje jeździdło – ostatnia szansa samodzielności – jeździ po korytarzu w tył i przód. Udało się dorobić kluczyki do stacyjki, przepadłe gdzieś, zabrane nie wiadomo przez kogo i po co. Teraz okazuje się, że żeby wyjechać i dostać się na stację pompowania kół, z których po latach zeszło powietrze, brakuje jakiejś części, która też komuś się „przydała”. Jest nie do kupienia, trzeba ją odtworzyć z dostępnych materiałów. Inaczej trzeba by stale przytrzymywać dłonią punkt pod kierownicą, płynnie przestawiający jazdę na przód/tył. Ale nie mam trzeciej ręki do trzymania kierownicy. Syn żartuje ze mnie: Nasze państwo ma w nosie zmianę ustawienia biegu przód/tył, a tobie do czego to potrzebne?

Posiadanie rozwiniętych intelektualnie, myślących dzieci, ma swoje słabe strony. W nowej kuchni mam jeżdżący stołek, którego wysokość mogę regulować przyciśniętym pedałem. Pod warunkiem, że jestem w stanie podnieść stopę na wysokość pedału. (Podobnie jak wiadra do obrotowego MOP-u). Jeśli nie, muszę czekać na zlitowanie się przypadkowego odwiedzającego. Podobnie jest z inteligentnymi rozmówcami – czasami czeka się na jakiegoś głupka, jak na zbawienie, bowiem nie trzeba się w kontaktach z nim wysilać.

Złe sny, to tylko ucieleśnienie konkretów. Rankiem po nich nie chce się już nic. Parzy się szklankę herbaty, połyka przypisane do ranka proszki i zapada w stan niebytu. Tak łatwiej. Przeczekać.

Czuję się jak Leda samotna, rodząca dzieci na pustyni, wcześniej zapłodniona przez łabędzia (w postaci zakumuflowanego Zeusa), skazana na samodzielną walkę ze światem, który jej nie rozumie i którego ona nie rozumie. Czy mogła komukolwiek wytłumaczyć przebrzmiałe chwile uniesienia, tkwiąc samotnie, spragniona, w upalnym piasku? Sama czuła niedorzeczność własnych doświadczeń. Nie mogła jednak zapaść w niebyt z powodu szczątkowej odpowiedzialności. Póki mam jakąkolwiek siłę – mam i obowiązek. Dlaczego dziś nikt nigdy nie zastanawia się nad swoimi obowiązkami? Pal diabli jakieś indywidua, ale instytucje, firmy, zarządy, samorządy, spółdzielnie i inne takie. Wszak to podstawa ich działań. A czemu ja muszę?

Z ostatniej chwili: Jeździdło już gotowe, jeździ, buczy i trąbi; pręt od firanki z otworkami i śrubkami, wymierzonymi co do milimetra, choć nieco kostropatymi, robi za dźwignię biegu w tył/w przód,;problem w tym, że muszę ruszyć z nim sama do tyłu, pokonać drzwi korytarza, windy i bloku, na nowo rozeznać ścieżki i zaułki osiedla i pojechać za cmentarz, gdzie podobno jest jakaś stacja, na której mogę podpompować nieco kłapciowate koła. A co będzie, gdy zatrzyma się w połowie drogi? Jak wrócę do domu? Prawo jazdy robiłam równo pięćdziesiąt lat temu, dawno już nieaktualne, bo nie zmieniłam. Nie przeszłam badań lekarskich, nie ćwiczyłam jazdy samochodem, bowiem mojego męża trudno było oderwać od kierownicy, a gdy wreszcie łaskawie się zgodził, w okropnym stresie z powodu zakrętu 210 stopni, wjechałam naszą Syrenką w jedyne drzewo na polu.

W nocy śniły mi się czynności wykonywane przy odpaleniu i jeździe wózkiem, co spowodowało, że rano bolały mnie wszystkie palce obu rąk. Zamiast wycieczki wybrałam więc szatkowanie kapusty i jej kwaszenie – jako że bez kwaszonych ogórków, kapusty i buraków nie umiem żyć (mam to zresztą od dziecka). I można to robić na siedząco.

Póki co więc wyprawa na osiedlowy bazarek po świeże warzywa i jabłka się odwleka. Zwłaszcza, że Frisco udzieliło mi bonifikaty za zgniłe warzywa ostatnio dostarczone. Świat jest przyjazny pod warunkiem, że masz go w nosie.

IMG_6542