Argumenty zgubione w deszczu

Podczas Biesiady Literackiej — imprezy Związku Literatów Polskich, po rozmowie prowadzącego o mojej ostatnio wydanej książce, w kuluarach rozpoczęła się ciekawa dyskusja z pewnym panem, niestety niedokończona z powodu deszczu i poszukiwań lokalu, gdzie można by spokojnie porozmawiać przy piwie, w czasie którego to spaceru grono przyszłych dyskutantów stopniało.

Dyskusja dotyczyła mojego blogu w Tarace. Pan ten chwaląc fragmenty dotyczące wspomnień z przeszłych lat, jednocześnie wyraził wątpliwości, co do sensu partii materiału poświęconych drobiazgom życia codziennego jak np. opowieści o domokrążcach w odcinku „Ludzie z chowu klatkowego”. Na zarzut odpowiedziałam mu jakimś zgrabnym zdaniem sugerującym, że nie wszystko, co ważne dla kogoś, jest równie ważne dla innych, ale potem, mając już czas na zastanowienie się, zaczęłam rozważać wszystkie argumenty za i przeciw.

Co przemawia za wspomnieniami sprzed lat powiedzmy sześćdziesięciu paru? Pewna oczywistość, że osoby wspominające ten czas żyły dłużej niż większość odbiorców wspomnień, a więc mogą udzielić informacji „z pierwszej ręki” jak było naprawdę. Nie zakłada się istnienia sprzeczności między czyimś subiektywnym spojrzeniem, a rzeczywistością, a co więcej, odbiorcy przykładają swoją miarę do wydarzeń z przeszłości, nie chcąc dostrzec tego, co z ich pojmowaniem ówczesnej rzeczywistości się wiąże. Podam na to przykład właśnie z tego spotkania na Biesiadzie Literackiej (nagranie można odsłuchać na mojej stroniehttp://kasiaurbanowicz.pl/?page_id=144

Prowadzący, pan Wacław Holewiński stwierdził, że brakuje mu w mojej książce jakiegokolwiek nawiązania do oceny czasów stalinizmu w Polsce. Oczywiście słusznie zauważył. Brakuje także wielu innych rzeczy: stosunku do problemu aborcji, zniewolenia mediów publicznych i tak dalej. Osoby pamiętające te czasy oczywiście zupełnie inaczej odbierały ówczesną rzeczywistość, niż współczesny czytelnik książki, czy dyskutant. Stalin zmarł w roku 1953, ja miałam wówczas 11 lat. Jako mieszkanka miasta, indoktrynowana w szkole, oczywiście pamiętam ową duszną atmosferę tamtych lat. Jednak będąc dzieckiem odbierałam ten świat jako taki, który jest, był i będzie i usiłowałam się wraz z moimi rodzicami do tego przystosować. Nikt z nas specjalnie nie przejmował się tym, co pisała ówczesna prasa, publikująca przede wszystkim nudne wystąpienia oficjeli. Nie było telewizji, komputerów; telefony u osób prywatnych były rzadkością, a nie w każdym domu było radio. Jeszcze w latach sześćdziesiątych w niektórych rejonach kraju najbliższy telefon był dostępny w odległości 20-30 km, a i to w godzinach do 15-ej. Jaką więc świadomość i zainteresowanie polityką mogło mieć wiejskie dziecko, a nawet jego rodzice z zabitego deskami siedliska? Wiedzieli tylko że są obowiązkowe dostawy, a ubój własnej świni jest nielegalny. To było tło ich życia, które przyjmowali jak pogodę i pory roku, oczywiste oczywistości, o których się nie mówiło.

Współczesny czytelnik nie może zrozumieć, jak można było o takiej opresywności systemu totalitarnego nie myśleć. Można było. Oglądałam parę lat temu film o Korei Północnej i właśnie poczułam się jak w domu mojego dzieciństwa. TERAZ wiem, że to był i czym był stalinizm, ale wówczas o tym się nie myślało. Coraz mniej liczne osoby, pamiętające czasy międzywojnia stopniowo wymierały, ale niewiele mówiły z obawy o własne bezpieczeństwo.

Wracając więc do sprawy argumentów. Prawda jest brutalna. Moje wspomnienia, także te zawarte w „Tarace” nie pomogą zrozumieć, czym był stalinizm dla Polski, chyba że ktoś zechce się z nich dowiedzieć, dlaczego nie był wówczas w oczach ludzi czymś najważniejszym. Więc odpowiadam: był pogodą, deszczem lub zawieją, na którą nikt ze zwykłych ludzi nie miał wpływu, najwyżej mógł przed takimi czy innymi jej aspektami się zabezpieczać, w miarę możliwości, oczywiście. ONI też mogli po każdego przyjść, więc lepiej było ograniczać się do własnych spraw, o innych nie myśleć. Także nie mówić za dużo, na wszelki wypadek o niczym ważnym.

Teraz przejdę do tego, co mój dyskutant zganił. Usiłuję na miarę swoich możliwości zrobić to, czego wówczas nie robiłam – zrozumieć obecny świat. Już wiem, że lata które upłyną, zupełnie zmienią optykę patrzenia, ale pragnę choć odrobinę rozchylić kurtynę niewiedzy. Nie zadowalają mnie naukowe analizy ekspertów, bowiem wiem, jak często się mylą i wiem też, że czasem w przebłysku udaje się zwykłemu człowiekowi przeniknąć poprzez czas i coś ZROZUMIEĆ. A do zrozumienia szczegół, jak ów domokrążca z ostatniego odcinka, może być równie przydatny, jak teorie zbudowane na uogólnieniach płynących z czyjegoś teoretycznego rozumowania.

W takim patrzeniu na szczegóły mam przewagę wieku i doświadczenia nad młodszymi ode mnie. Dla większości osób lata PRL ikomuna to lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Dla mnie to już wtedy nie była żadna komunistyczna Polska, to już były popłuczyny po komunizmie. Pamiętając, co było dawniej, u jej zarania, miewam może złudne przekonanie, że przeniknę przeczuciem tendencje, w kierunku których posuwa się nasz najbliższy świat i widzę ostrzeżenia, których dzieci lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie widzą. Czuję się wówczas jak ukarana przez bogów wieszczka i bynajmniej nie jest to komfortowe uczucie. Staram się więc nie wieszczyć.

Otrzymałam przed chwilą mail od mojego niedoszłego dyskutanta, w którym pisze:

         „To czym byłem zdziwiony, to uwagami prowadzącego dyskusję, iż powieść „Sierotka” – osnuta wokół przeszłości … nie jest optymistyczna… Zdały mi się one osobliwe… dały poczucie… że świat współczesnych dramatów na ziemi polskiej… niekiedy znacznie bardziej zaostrzonych niż w  czasach z poprzedniej epoki… być może nie znalazł jeszcze pełnego swego literackiego odzwierciedlenia. To dało do myślenia…”

Wielka szkoda, że deszcz nam nie dał dokończyć dyskusji. Porównywanie, które czasy były gorsze do niczego nie prowadzi, choć przyznam się że współczesne dramaty na ziemi polskiej moim zdaniem są ledwie cieniem dawnych dramatów. Póki co, nikt nikogo jeszcze nie zabija, nie katuje w specjalnych więzieniach opozycjonistów politycznych, a spory toczą się może w niezbyt grzecznym tonie, choć nawet naszym posłom daleko do wyskoków posłów dwudziestolecia międzywojennego. Nie biją się, nikt koniem nie wjeżdża na salę obrad i brak podobnych ekscesów. Chroni się dzieci i zwierzęta przed przemocą. Teoretycznie jesteśmy osobiście wolni. Jesteśmy informowani o sprawach państwa w nieporównywalnie szerokim zakresie. Co nie oznacza, że jesteśmy w tym wszystkim zabezpieczeni na zawsze.

Mówi się, że w kropli wody pod mikroskopem można dostrzec miniaturę życia. Może więc w kropli współczesności, gdy pod moimi drzwiami stanie handlujący dywanami, bluzgający facet, a ktoś inny zestawi pojęcie zwierząt z chowu klatkowego z klatkami bloków mieszkalnych, uda mi się połączyć te dwie z pozoru odrębne sprawy i przeniknąć to, co przyniesie przyszłość, prawidłowo oceniona i podsumowana dopiero w ileś lat później. Może dzięki temu stanę się dzieckiem w mniejszej mgle.

biesiada-3

 

Ludzie z chowu klatkowego

drzwi-002

Ostatnio zauważyłam, że ludzie, nawet tacy, którzy profesjonalnie nawiązują kontakty z innymi, na przykład handlowcy, mają poważne trudności z wyartykułowaniem głośno i wyraźnie czego chcą. Testuję to prawie codziennie z powodu takiego, a nie innego ułożenia mojego mieszkania. Znajduje się ono na końcu dość długiego korytarza oddzielonego przeszkloną szybą od reszty bloku. Gdy ktoś dzwoni nie zapowiedziany blokowym domofonem, wychodzę przed drzwi mieszkania i pytam głośno, czego sobie życzy. Z powodu trudności z chodzeniem nie idę dalej korytarzem, dopóki nie jestem pewna, że komuś otworzę. W odpowiedzi na moje zapytanie, osoby za matową szybą najczęściej coś niewyraźnie mamroczą, choć słyszalność jest dobra z uwagi na wolne przestrzenie między szybami, no i ja mam dobry słuch i łatwo po odezwaniu się identyfikuję swoich znajomych, wpadających z niespodziewaną wizytą.

Wczoraj taki domokrążca kilkakrotnie na moje zapytanie plątał coś bez ładu i składu, a wezwany do wyraźnego powiedzenia, o co mu chodzi, zaczął rzucać k…ami.

Oniemiałam ze zdziwienia, że ktoś, kto czegoś ode mnie chce, najwyraźniej nie potrafi nawet swojego chcenia grzecznie wyartykułować. Odwróciłam się, żeby wrócić do mieszkania, ale wówczas wyszła do niego sąsiadka i z tego powodu dowiedziałam się, że wystarczyło powiedzieć wyraźnie jedynie dwa słowa aby zostać zrozumianym, (co nie oznacza że wpuszczonym).

Ludzie głośno i wyraźnie miotają przekleństwa, tego się nie wstydzą. Wściekli mogą wreszcie powiedzieć o co im chodzi, na przykład, że o wyprzedaż dywanów. Kiedy powinni być uprzejmi, mamroczą niewyraźnie, widać że bardzo źle się czują w tej roli.

Mój nieżyjący już teść był wielokrotnie okradany przez bandy wyrostków, którym otwierał drzwi bez pytania, a tłumaczącym mu, że powinien chociaż wyjrzeć przez wizjer nieodmiennie odpowiadał, że jak można w ogóle komuś nie otworzyć drzwi? A może on ma do mnie sprawę? Ale gdy sugerowaliśmy mu, żeby spytał o jaką sprawę chodzi, teść odpowiadał: przecież nie będzie wrzeszczał na głos, jaką ma sprawę.

I tu jest pies pogrzebany. Moja znakomita koleżanka, także pisząca czasem w Tarace Maria Borkowska, użyła kiedyś znakomitego określenia: — ludzie z chowu klatkowego — wykorzystując skojarzenie bloków mieszkalnych z fermami kur czy norek. Jak zwierzęta te żyjące w ścisku, tak i mieszkańcy wielkomiejskich bloków poddawani są pewnego rodzaju presjom społecznym, nie będącym wytworami własnej kultury, a wymuszanymi na nich przez innych. W odpowiedzi na to generują swoje własne zwyczaje i zasady oraz odruchy, do jakich są mentalnie zdolni.

Jedną z nich jest nie oznajmianie wszem i wobec niczego o własnych sprawach, nawet najniewinniejszych (bo nie wiadomo kto i kiedy tę wiedzę wykorzysta). Zasada takiego postępowania sięga wielu lat wstecz, do PRL (a może i dawniej), kiedy wywieszenie jakiejkolwiek kartki, niekoniecznie jakiejś oferty w publicznie dostępnym miejscu, np. w bloku przy windzie, skutkowało natychmiastowym jej usunięciem, a nawet groźbami ze strony spółdzielni mieszkaniowej lub „administracji”. Samochodów było mało, więc jeśli ktoś zaparkował w nieoczywistym miejscu (formalnych zakazów nie było tyle co dziś), „administracja” wiedziała o tym i z dużą przyjemnością nawoływała do pokajania się i poprawy. Dlatego zresztą, że powszechne dla katolicyzmu żądanie żalu za grzechy i spowiadania się z nich, przeniknęło bardzo głęboko do naszej podświadomości. Słynne komunistyczne składanie samokrytyk też brało się z tej tradycji. I dlatego każdą wypowiedź o własnych sprawach należało artykułować szeptem, jak na spowiedzi. Co z tego, że za chwilę zadzwoni się do innego sąsiada z tą samą sprawą (nawet sprzedaży dywanów), głośno powiedzieć o tym nie godzi się. Ten zwyczaj wzmacnia jeszcze powszechna nieufność wszystkich wobec wszystkich (niestety, często uzasadniona).

Na wsi bywa inaczej. Wokół domów często biegają psy, nie zawsze jest dzwonek, żeby przywołać kogoś do furtki. Najczęściej psy szczekaniem oznajmiają że obcy stoi przed posesją, wychodzi więc na próg ktoś z gospodarzy i oczywistym jest, że głośno pyta, po co się przyszło i odpowiedzi też należy udzielać głośno i wyraźnie. Dlatego też może dodatkowo chodzi o niechęć mieszkańców bloków do prezentowania „wsiowych” zwyczajów.

Z amerykańskich książek i filmów końca dwudziestego wieku znamy postać domokrążcy, ciężko pracującego człowieka, uprzejmego i wymownego aż do przesady, kogoś, z kim nawet nie kupując niczego, ludzie (zwłaszcza kobiety) chętnie wdawały się w pogawędkę. Sądziliśmy, a właściwie wmawiano nam, że gdy u nas zapanuje wolny rynek, będziemy mieli zawsze chrupiące bułeczki, sprzedawcy będą uprzejmi, a tę cudowną odmianę Polaka miał spowodować fakt, że będzie im się ta uprzejmość finansowo opłacać. Nie braliśmy tego pod uwagę, że uprzejmi domokrążcy poruszali się zazwyczaj na terenie małych, prowincjonalnych miejscowości.

Niestety, Polakowi nic się nie opłaca, a zwłaszcza uprzejmość. Na pobliskiej budowie zatrudnieni są Ukraińcy, w moim sklepie Ukrainki, także siostry, Ukrainki sprzątają na zmianę u mnie w mieszkaniu. Gdyby porównać ich ze spotykanymi w tym sklepie tubylcami, to stwarzają wrażenie osób o wiele bardziej kulturalnych i dobrze wychowanych, niż moi rodacy. Przypadkowo spotkani wyświadczają drobne uprzejmości, jakby pomoc komuś była zupełnie niemęcząca, a przecież są to bez wyjątku ludzie ciężko pracujący. Ciekawe, że często takie zdanie i o Polakach mają niektórzy obcokrajowcy. Musi więc być coś w oderwaniu się od własnego kraju i środowiska, co skłania do zwracanie więcej życzliwej uwagi na otoczenie.

Drążąc głębiej ten problem, na podstawie domokrążcy z wyprzedażą dywanów (już któryś z kolei rok wyprzedających dywany z likwidowanego rzekomo sklepu) można wyciągnąć nie tylko taki wniosek, że taka praca mu się nie opłaci i że prowadzi do niej, jak do wielu zawodów, selekcja negatywna. Prawdopodobnie człowiek ten nie znalazł lepszej i lepiej płatnej pracy z powodu braku umiejętności komunikowania się z otoczeniem, ale także ze złego samopoczucia, spowodowanego faktem, że pracując w cudzej firmie jest się zdanym na cudze nastroje i humory. Trafia więc z deszczu pod rynnę zdany na humory paniuś, którym nie chce się podejść do drzwi, gdy CZŁOWIEK przed nimi czeka. Bo on wciąż jest człowiekiem, choć nie zawsze przyjdzie mu to na myśl.

Kury z chowu klatkowego wyskubują sobie pióra, zagłuszając bólem fizycznym ból istnienia. Ludzie rzucają k…ami i innymi przekleństwami nie umiejąc i nie próbując zrozumieć, dlaczego to robią i co nimi miota. Nawet wbrew własnym żywotnym interesom. Nie zarobi nic przecież chamski domokrążca.

Przyglądając się bliżej zasadom i zwyczajom panującym wśród ludzi z chowu klatkowego, widać także inne niepisane reguły. Dlatego zamiast wściekać się na głupio nieuprzejmych domokrążców przerywających wykonywane zajęcia, lepiej zająć się ich rozgryzaniem i analizą. Co właśnie sobie powtarzam.

 

Ryby żeglujące w powietrzu

W tarocie są karty-bramy. Takie same są w życiu. Problem w tym, że o ile tarotowe karty bramy stosunkowo łatwo rozpoznać, o tyle te życiowe widać dopiero długo po. Tarotowe karty bramy mają wyraźny rysunek określający, czego się można spodziewać, o tyle bramy życiowe czasem dają się rozpoznać, a czasem nie. Zresztą nawet wówczas, gdy je rozpoznajemy, ich sens pozostaje głęboko ukryty, a im bardziej odczuwamy emocjonalnie, że to właśnie jakiś przełom, najczęściej istotę tego przełomu najmniej rozumiemy. Rozpaczliwie wiążemy towarzyszące nam widoczki z sensem wydarzeń, ale zazwyczaj mylimy się, bo nie tu jest ukryte sedno sprawy. Chichot historii naszego życia dociera do naszych uszu, ale jest zazwyczaj szyderstwem z nas samych i naszych oczekiwań. Jak mówią znawcy astrologii (do których się nie zaliczam) Uran jest bezlitosny w obnażaniu nierealnych oczekiwań, a Saturn, jeśli się z Uranem spiknie, zachowuje się jak neofita prawa i porządku.

Jednak problem w przejawianiu się owych archetypów – znaków czasu ­bierze się skądinąd. Uraniczne zadanie, to psucie wszelkich zakorzenionych przekonań i promocja rzeczy nieoczekiwanych, dziwnych i niezrozumiałych.

Uraniczny przyjaciel nie przyniesie ci kwiatów, a kamień; a ty zastanawiaj się nad zawartością w nim ciężkich pierwiastków i jego symbolicznym sensem. Nie podobają mu się Twoje pomysły, ale je wspiera. Pomaga ci w ich realizacji. choć odrzuca go, gdy czyta Twoje teksty. Jego (ich) uraniczność załamuje cię początkowo, skłania do użalania się nad sobą w stylu małych kobieciątek, że „nikt mnie nie rozumie”, po jakimś czasie jednak zmusza do zrozumienia ICH stanowiska, bo tego właśnie chcesz. A wiadomo, że bramy dla jednych, są zaledwie małym progiem dla innych i niczym dla reszty świata. Świat nie niesie łatwych rozwiązań, najłatwiejszym z nich jest położyć się i umrzeć. Ale tak zawsze można, gdy życie zbytnio dokuczy.

Uraniczny znajomy przedstawi ci wadliwość Twoich koncepcji i zachęci do zakupu kilkunastu tomów czegoś, co zawiera informacje, mogące ci się przydać, ale niekoniecznie. Mógłby Ci wysłać jakieś skany paru stron, ale nie przyjdzie mu to do głowy. Nie zastanowi się, że zdobycie jakiejś listy nie jest warte wydatku kilkuset złotych.

Uraniczny wróg obieca ci wszystko, a nie dotrzyma niczego. Zaczeka do czasu, aż nie będziesz miał już żadnej możliwości manewru i zostawi cię. Co gorsza, zniechęci Twoich sojuszników, którzy w przerażeniu pytają Cię co dalej jakbyś to ty była alfą i omegą. Jednym z uroków starości jest brak potrzeby decyzyjności, a ty nie mając sił i środków, raptem musisz do niej wrócić. I zapytać świata słowami piosenki: „Po co mi to było”?

Uraniczne JA samo sobie zaszkodzi, zanim zda sobie z tego sprawę. W rozmaitych aspektach swego życia. I potem – jak mawiała moja mama – płacz i zgrzytanie zębów.

Niedawno przyśnił mi się pewien sen, w którym przez przeszklone ściany jakiegoś baru, czy pawilonu zobaczyłam żeglujące między gałęziami świerków ryby i uświadomiłam sobie absurdalność tego obrazu. Sen ten miał wszelkie cechy tzw. snów proroczych (rozpoznawalne przeze mnie na przestrzeni wielu lat, zwłaszcza intensywność przekazu) więc nic dziwnego, że zastanawiałam się nad jego sensem. W dodatku lokował mnie w czasie i miejscu wiążącym się z planowaną podróżą. Podróż przyszła, minęła i jakkolwiek bardzo udana, nie zawierała żadnych wskazówek, co do rozumienia sensu snu.

Od wielu lat wiem, że problemy z tzw. snami proroczymi wiążą się z właściwym rozumieniem ich sensu – o co bardzo trudno. Najczęściej zrozumienie przychodzi post factum, gdy już niczego w danej sprawie nie może się zrobić. Przynajmniej ja tak mam. Tylko raz sen przygotował mnie na wydarzenia, które miały nastąpić, ale nie mając pojęcia o tym, co się stanie, załapałam w sekundy, to, co się stawało i udało mi się przerwać destrukcyjny proces. Ale rzecz dotyczyła życia i śmierci, co wyostrzało percepcję.

Tym razem wiedziałam (czułam), że sen o rybach żeglujących w powietrzu nie dotyczy konkretnych zdarzeń, a rozumienia – nie wiadomo czego – w czasie gdy usiłowałam odgadnąć i zrozumieć wiele spraw, a żadna z nich nie miała priorytetu.

W tym stanie ducha poprzez znajomych znajomych trafiłam na stronę pewnej dziewczyny, malarki wszechstronnie utalentowanej. Jej mama pokazała mi obrazy córki. W pokoju, gdzie się znajdowałyśmy, w wazonie tkwiły lilie emitujące tak silny zapach, że powodował u mnie stan zbliżony do umierania (wiem co mówię) i natychmiast musiałam wyjść na powietrze. Ta intensywność doznań przerażała. Potem już po powrocie z wojaży trafiłam na stronę

http://www.migrarescultura.es/historias/proyecto-kamani-patrycja-pajak/ i obejrzałam jej obraz

2-madridmit-pajak_-1

To właśnie było to. Ten sen w miejskim krajobrazie, piękny plastycznie, ale gdy przyjrzeć mu się bliżej, bogaty symbolicznie. Oto ryba utworzona ze schematów linii metra. Pamiętam linie paryskiego metra i swoją nieznajomość języka powodującą uparte poszukiwanie zakotwiczenia w schematach. Ale potem, gdy je poznałam i rozgryzłam, uczucie że tu jest świat, który mnie niesprawiedliwie ominął. Świat luzu, nieagresji, tolerancji dla odmienności. Te schematy na obrazie Patty połykają małą różową rybkę, wypełnioną niepotrzebną wiedzą, z trzecim okiem na grzbiecie, wołającym o poznanie sposobu trafienia do domu. Tyle razy śni mi się, że nie jestem w stanie trafić do domu i nie jestem w stanie wyartykułować swojego lęku; mogłabym napisać całą powieść o nie trafianiu we własne miejsce, a tu pewna młoda dziewczyna, zupełnie nieznana mi osobiście, wyraziła go prostym skrótem. Chylę czoło, Patty, przed Twoim geniuszem.

Ale przyjrzyjmy się bliżej obrazowi Patty. Ryby żeglują w powietrzu manewrując między wieloma prawdami współczesnego świata. Sama Patty widzi to jako proces – tryptyk obrazujący trzy części emigracji (podobny tarotowym kartom – bramom). Pisze o ciągłej migracji wielorybów i ich pieśniach, które mogą stać się modnymi, ponieważ mają zdolność roznoszenia się po całym świecie i dzięki temu zmieniania akcentów. Wszyscy jesteśmy migrantami i zostawiamy ślady swojej migracji w kulturze. Tryptyk Patty ukazuje : korzenie i rodzinę (szkolne stół i krzesła, dom, drzewo reprezentujące dzieciństwo), korzenie pokryte „tkaniną naszych babć” i wreszcie nowy świat, przybycie na nieznane wody, poszukiwanie w morzu nowych, niezrozumiałych miejsc i przystanków (pokazanych jako krople odmienności wśród budowli innego kraju), rozszyfrowanie języka, smaków, zapachów i zabarwienia (reprezentowanych przez etykiety). I wreszcie etap ostatni: mieszanka kolorów świata, bogactwo różnorodności, nasze olśnienie i fascynacja nowym – ale bywa też, niebezpiecznym.

Co dla mnie osobiście oznacza symbolika tego dzieła?

Nie mam pojęcia. Ruszyłam w nowy świat pełen niebezpieczeństw i mielizn , wówczas gdy szykowałam się do zimowego snu wieczności. Zmuszona do aktywności rzucam się jak wesz na grzebieniu wmanewrowana w pozorne alternatywy, których nie pojmuję i nie chcę znać. Opuściłam siebie i zdałam się, podobnie jak wieloryby (Grube Ryby albo Najeżki) na prądy, które mnie przerastają. Czasami po bezsennej nocy oglądając świt SM Nad Dolinką, naznaczony zielonym neonem, rozświetlającym moją nową łazienkę z uchwytami dla niepełnosprawnych, wołam do świata: zostawcie w spokoju moje szuflady pełne niespełnionych dzieł, zabierzcie mi moją okrojoną teraz wolność, do której tęskniłam całe życie, wróćcie mi moją młodość i moje możliwości wyborów, dajcie mi świat otwarty, możliwość podróżowania i możliwość życia zgodnego z przygodnymi znajomymi w różnych krajach świata, w lepiankach, jaskiniach, kamiennych domach, wszędzie tam, gdzie mieści się odmienność i przygodna fascynacja, dajcie mi popróbować, posmakować tego wszystkiego. Mnie, sprawnej fizycznie i pełnej wiary w siebie, Zabierzcie mi moje dotychczasowe życie z solennym wypełnianiem obowiązków, prawomyślnością i zrozumieniem mojej kobiecej roli. Możecie wyrzucić je do śmietnika. Nie rozumiem tego, że kogoś ta perspektywa może obecnie uwodzić!

Ale świt już wstał i nie cofnie się na moje życzenie, a mój osobisty horoskop (ascendent w Rybach) do czegoś zobowiązuje. Przede mną perspektywa osobistego poznania Patty, dziewczyny, która burzy moją zaśniedziałość. Babcinizm musi na razie ustąpić. Och, tylko gdzie ta młodość? Przydałaby się. Wszak jutro Uran jest w ścisłej opozycji do Słońca.

Dwoje starych ludzi w parku

Przede mną leży taka fotografia otrzymana niedawno: dwoje starszych, siwych ludzi siedzi w parku. Przed nimi mur, obok drzewa.

Szukam w Googlach stosownej fotki, bowiem nie chcę ujawnić tej prawdziwej, wzorcowej, strzegąc prywatności uwiecznionych na nich osób. Nie znajduję niczego poza reklamami jakichś domów seniorów i fotkami zakochanych par (młodych, oczywiście). No i jedną ryciną, gdzie starość przedstawiono symbolicznie nawiązując do sylwetek i strojów greckich bogów

mezalians_nadal_jest_mozliwy

Musicie więc mi uwierzyć, że taka fotografia naprawdę istnieje. I musicie zrozumieć jej celowe zniekształcenie. Chociaż nie istnieje jej archetypiczny wzorzec w sieci, na ogół nasuwa się sielankowy obraz zmieszanych barw i zadumy. Świadczy o tym układ rąk przedstawionych osób, złudzenie powtarzalności ich pozy, kolor włosów i kolory otaczającej ich zieleni. I bijący z póz obojga spokój, a może tylko zmęczenie udające spokój

dsc_6641

Ale przejdźmy do interpretacji. Można by sądzić, że jest to stare, dobre małżeństwo, które wiele lat spędziło ze sobą i już naprawdę nie ma niczego nadzwyczajnego sobie do powiedzenia. Po prostu są i tak dożywają swojego wieku. W zadumie i spokoju.

Nieprawda. Fotka kłamie. To nie jest tak. Nie jest to żadne dobre stare małżeństwo, nie są to ludzie, którzy nie mają sobie nic do powiedzenia. Po prostu jest to chwila, kiedy słowo zawieszone w powietrzu dotrze do drugiej osoby, albo nie. Słowa zawisające w powietrzu czasami są wypowiedziane, czasami nie, ale zawsze są słowami, bądź potencjalnymi słowami. Krążą w powietrzu powodując skupienie przedstawionej pary, mylnie wzięte za wieloletnie przyzwyczajenie. Dlaczego więc inercja naszego myślenia skłania nas do takiego a nie innego odczytania zdjęcia? Dlaczego widząc dwoje młodych ludzi spodziewamy się pary, ale niekoniecznie małżeństwa (chyba że towarzyszy im dziecko)? Wszak mogą to być znajomi, rodzeństwo, koledzy z pracy i wiele innych konfiguracji. Jednak widząc starych, zakładamy że są małżeństwem, bowiem czy często zdarzać się może inny układ w tym wieku?

Gdybyśmy popatrzyli na tą fotografię z innego punktu widzenia, na przykład symboliki Tarota, nasze spostrzeżenia będą zupełnie inne. Może właśnie stąd bierze się urok kartomancji, przełamujący „życiowe” i statystyczne stereotypy. Weźmy taką kartę Tarota na przykład „Słońce”. Słońce świeci, dwoje dzieci stoi przed murem

Wiadomo, że mur chroni te dzieci od świata i Słońce świeci dla nich obdarzając kroplami swojej uwagi. Gdyby muru nie było, te dzieci może nie byłyby szczęśliwe, może napotykałyby jakieś trudniejsze wyzwania, ale póki co, póki są dziećmi, póki stoi ten mur brzydki, w niektórych taliach czerwono-ceglany, dzieci nie są skazane na rozpoznawanie i ocenianie rzeczywistości.

W parku, wśród drzew, tych dwoje starych ludzi z bardzo, bardzo brzydkim domem w tle jest chronione tym murem i słońcem, którego może nie ma na tej fotografii, ale jest to właśnie ten moment, ta chwila, kiedy coś zawisa w powietrzu i albo ujrzy światło dzienne albo nie, w każdym razie mur i światło są ochroną.

Interpretacja wg symboliki Tarota wskaże na wartość chwili i jej możliwość intelektualnego przetworzenia. Nie jest istotne jak długo ludzie ci się znają i o czym rozmawiają i czy w ogóle rozmawiają. Ważne jest to, że na ów moment, ową chwilę świat uległ zawieszeniu, chroniony przez ceglany mur. Ta chwila już nigdy się nie powtórzy, jakichkolwiek wysiłków ludzie ci by nie podejmowali. Jedno z zawieszonych w powietrzu pytań brzmi: co jest za tym ceglanym murem?

Z okoliczności zrobienia tego zdjęcia wiem, że nastąpiło to po ostatnim głosowaniu w wyborach prezydenckich w małym miasteczku i że czegokolwiek by nie mówić o tych dwojgu, mur izolował ich wówczas (tylko przez moment) od historii, która na naszych oczach dzieje się.

Do czego zmierzam. Wiele rzeczy w naszym odbiorze kłamie. Kłamią słowa, kłamie obraz (rzekomo obiektywny), kłamią symbole, jeśli są źle zastosowane. Co więc nie kłamie? Do czego się odwołać, kiedy nie wiemy czy to, co serwują nam politycy i media zawiera większą część prawdy czy manipulacji? Kogo i o co pytać? Jak sobie dać radę z wątpliwościami, które mnożą się jak muchy w upale? W dodatku stawiamy ewentualnej odpowiedzi swoje wymagania – mianowicie ma być ona jasna i konstruktywna.

Niestety, nie ma dobrej odpowiedzi. Ale nie znaczy to, że jej nie należy poszukiwać i że ścieżki nietypowe, jak tarot i astrologia, mitologia i sztuka są pod tym względem gorsze niż powszechnie uznane. Nie znaczy też, że właśnie odpowiedź konstruktywna jest nam potrzebna, zwłaszcza wówczas, gdy mamy niewielki wpływ na bieg spraw. Potrzebujemy tylko widzieć i myśleć. Najlepiej niestandardowo.

Krzyżówki sprzed piętnastu lat

Powszechnie uważa się, że po śmierci człowieka zostaje jego dzieło. Naukowe, literackie, pamięć jego osobowości, dokonań, miłości lub nienawiści, którą żywili doń jego bliscy, lub wreszcie, wspomnienia innych o chwilach i sprawach wiążących ich ze zmarłym. Zostają czasem pamiątki materialne, przedmioty, często przechowywane z pietyzmem nawet przez kilka pokoleń. Ale zostają też rzeczy przypadkowe i te bywają najtrwalsze, mogą zakonserwować pamięć o zmarłym w sposób nieoczekiwany i dziwaczny.

Mój zmarły mąż na emeryturze zajmował się historią Wołynia, pisał artykuły do czasopism, które już nie wychodzą, na strony internetowe, gdzieś dogorywające po cichu. Pudła pełne jego korespondencji, fotografii, materiałów, niejednokrotnie bardzo cennych poznawczo wypełniają regał w moim pokoju. Oddałam wiele książek, żeby zrobić miejsce na te pudła i przed remontem zabezpieczyć jego materiały w cichej nadziei, że komuś, kiedyś się przydadzą. Że może synowie zainteresują się po latach, gdy mnie już nie będzie, jak ja zainteresowałam się historią rodziny po śmierci moich rodziców. Ja nie nadaję się do kontynuacji jego dzieła, ale żywię do niego szacunek. Tyle włożonej pasji, tyle badań i poszukiwań nie powinno przepaść, choć nasze spojrzenia na rolę genealogii i znaczenie historii rodzin bardzo się od siebie różniły.

Zaczęłam ja, od spisania historii mojej rodziny. Praca urosła do monstrualnej objętości kilku tysięcy znormalizowanych stron i do dziś należałoby wprowadzać do niej zmiany w miarę dopływu nowych materiałów. Jednak główny jej trzon pozostaje nienaruszony. W okresie depresji po wypadku samochodowym, któremu uległam w 1996 roku i konieczności przewartościowania całego swojego życia poszukiwałam odpowiedzi na naglące pytania: jaki jest sens mojego ocalenia i co we mnie jest spuścizną moich przodków, a co mną samą. Kiedy dzieło liczyło już 12 czy 13 tomów mąż zaproponował mi, abym następny poświęciła jego rodzinie. Zaczęłam, ale jemu nie odpowiadało moje podejście, mało naukowe i nie rejestrujące, bardziej refleksyjne, skupione nie na koligacjach, a na zależnościach i obyczajowości. Wobec tego zaczął pracę sam i stopniowo przeszedł do szerszego spojrzenia – historii Wołynia. Zebrał ogromną ilość danych i faktów, choć część, niestety przepadła z powodu awarii prądu i spalenia dysku komputera z całą jego zawartością. Nie wszystko udało się potem odtworzyć, ale przybyło wiele rzeczy nowych. To dzieło jego życia zasługuje bezwzględnie na pamięć, choć chwilowo (mam nadzieję, że tylko chwilowo) nie ma chętnych do kontynuacji.

Tymczasem pamięć o moim mężu wróciła niespodziewanie kultywowana przez kogoś innego i zupełnie gdzie indziej. Można to nazwać chichotem historii.

Po męczących zajęciach na działce usiadłam z sąsiadką przy kawie i cieście ze śliwkami poplotkować nieco o tym, kto z miejscowych zmarł, kto się urodził i tak dalej. Jak zwykle – więcej zmarło niż się urodziło, tym razem nie było chyba takich nowo narodzonych. Koleżanka odsunęła na bok Panoramę Krzyżówek z roku 2001 i powiedziała:

— wiesz, to jeszcze twojego męża.

Istotnie, rozwiązywał krzyżówki, odgadywał hasła i wysyłał. Często wygrywał drobne kwoty i bardzo się nimi cieszył. Lubił wygrywać. Niedokończone krzyżówki oddawał sąsiadce, która wieczorami i w deszczowe dni uzupełniała, jak umiała diagramy. Zapasik był spory – skoro doszła dopiero do egzemplarzy z 2001 roku, sprzed 6 lat przed jego śmiercią.. Ze wzruszeniem spojrzałam na jego charakter pisma, jeszcze wówczas twardy, wyrazisty i odciskający ślad na odwrotnej stronie druku

Jednak krzyżówki były tylko wypełniaczem czasu, hobby, odpoczynkiem po pracy w zawodzie i na naszej działce. Niczym ważnym ale właśnie one przetrwały.

Co zostanie po mnie?

Myślenie a myślactwo

Wojciech Eichelberger w swoim artykule http://stressfree.pl/myslenie-a-myslactwo-o-roznicach-wojciech-eichelberger/

napisał:

Myślenie to uporządkowany proces uruchamiany pytaniem czy wątpliwością, prowadzący do rozwiązania. Rozwiązanie kończy myślenie na dany temat. Myślactwo jest bezładną, samoistną, bezcelową gonitwą myśli. Można je porównać do spamu, który zawala nam skrzynkę mailową. Kradnie czas i energię, których i tak za mało mamy na sprawy naprawdę ważne.”

Przerażają mnie takie refleksje. Mam jeszcze w pamięci zarzuty moich rodziców (dziś oni też nazwaliby to myślactwem), że „myślisz o niebieskich migdałach”, co oznaczało bezproduktywne rozważania na tematy oderwane od codziennego życia i stałych obowiązków, jak odrabianie lekcji, przynoszenie węgla z piwnicy i wysłuchiwania bez sprzeciwów czy dyskusji tego, co mają do powiedzenia starsi na temat mojego wyglądu, wad charakteru i głupich pytań, jakie zadawałam. Wieki całe minęły od tamtego czasu, a mnie jest właśnie żal tych nieskrępowanych wypraw moich myśli w światy odległe od codzienności. Znacznie, znacznie później okazało się, że pewne spostrzeżenia, poczynione wówczas, gdy leżałam na tapczanie i gapiłam się w sufit, jak najbardziej przydają się w życiu codziennym: pomagają zreperować to i tamto w samochodzie Syrena, gdy brak części zamiennych, a samochód stanie na drodze; przydają się nawet do pisania prac z teorii ryzyka na wyższej uczelni, gdy nie zna się języka, aby przetłumaczyć teksty specjalistów, a na pewno do tłumaczenia się ze swoich działań urzędnikom i podejmowania polemik na FB.

Dziś chętnie powróciłabym do nieskrępowanego niczym myślactwa, cóż niestety, już nie potrafię bez szybkiego powrotu i korzenienia się w realiach, a oduczyli mnie ludzie tacy, jak moi rodzice i psycholog, Wojciech Eichelberger.

Trzonem ich rozumowania (nie zawsze wypowiedzianym) jest założenie, że wszystko musi przynosić pożytek i to bardzo doraźny. Z myślactwa, na bieżącą chwilę nie wynika nic pożytecznego, należy więc go zwalczać. Walczenie z gonitwą myśli może ułatwić na przykład medytacja i dlatego powszechnie jest polecana jako antidotum na wszystko, a w dodatku lek uspokajający umysł i ciało. Nie mam tu nic przeciwko medytacji, pokój z nią, ale nie uważam też gonitwy myśli za coś, co należy zwalczać (zwłaszcza, że nigdy nie udało mi się medytować. Takie to moje skrzywienie umysłowe, niestety).

Ja widzę tu pewną analogię do gospodarskiego lasu i puszczy, która się zapuszcza i rozpuszcza. Znany psycholog WE, niczym obecny minister środowiska, nomen omen pan Szyszko (szyszka spadnie i już po niej), widzi same pożytki w tym zbiorze drzew i pętających się między nimi ożywionych organizmów rozmaitych gatunków, niektórych stosownych do odstrzału i przetworzenia, które należy zagospodarować; w świecie poza nim rośnie jednak w siłę stanowisko mówiące o wartościach naturalnych drzewostanów, a nawet potrafi ich przewagi wyliczyć i uzasadnić.

Skoro więc naturalnym stanem rozpuszczenia umysłu jest gonitwa myśli, należy jej się przyjrzeć i poszukać celowości w fakcie, że wieki tak, a nie inaczej nasz mózg i jego wytwory ukształtowały, a więc także bardziej dalekosiężne korzyści musiały płynąć z owej pogardzanej „gonitwy myśli”. Nie jestem psychologiem, ale odczuwam, że wiele dobrych pomysłów w różnych sprawach pojawia się właśnie znikąd, z takiej pozornie bezcelowej gonitwy myśli. Umysł nie lubi się nudzić; jeśli nie jest zajęty czymś bieżącym, zapuszcza się w rejony odległe i często „mimochodem” w snach lub na jawie naprowadza na konkretne rozwiązania. Jest na to wiele przykładów.

W dalszej części swego wywodu autor zachwyca się umysłem, który działa jak komputer, wydajny, szybki i niezawodny. Nie przychodzi mu to do głowy, że jeśli chodzi o szybkie liczenie i tak z nim nie wygramy. Zaś o inne sprawy… Tu kolejny cytat wg odnośnika z artykułu:

Porządek w głowie i porządek w życiu. Wyobraź sobie swoje życie jako wielką szafę. Przez lata zapełniła się wszystkim, co popadło. Urazy, przekonania, sukcesy i błędy, szczęśliwe chwile i niedobre wspomnienia, wartości, emocje, dobre i złe nawyki – wszystko to wymieszane trzymasz w swojej „szafie”. Latami gromadzisz coraz więcej i więcej. Coraz trudniej w tym bałaganie dostrzec to, co ważne, wartościowe, istotne.”

Ciąg dalszy to już reklama rozmaitych warsztatów dla kobiet za jedne 89 zł za 9 tygodni

A więc wiemy już o co chodzi, To nie jest teoria dla teorii, a dla uzyskania konkretnych korzyści. Tylko tak się jakoś składa, że mężczyźni lubią pouczać kobiety, co dla nich dobre. Podświadomie dyktują im i wdrukowują pewne najświętsze prawdy, a wśród nich tę WIADOMO ŻE PROCHU NIE WYMYŚLISZ; POSTARAJ SIĘ WIĘC BYĆ GOSPODARNĄ I MIŁĄ DLA OTOCZENIA, A ZOSTANIESZ NAGRODZONA SPOKOJEM I OPTYMIZMEM I RODZINIE BĘDZIE Z TOBĄ LEPIEJ.

Nie zgadzam się z tymi poglądami w ogóle i w szczegółach. Skąd ktoś ma wiedzę, że ja, albo jakiś dzieciak z nieważnej społecznie rodziny, nudząc się nie wpadnie na coś, co po latach zaowocuje teorią natury czasu, z tego tylko powodu, że tarcza zegara skojarzyła się mu z komarem, który na niej usiadł? Jeśli teoria dzieciaka nie przebije się do światowej myśli filozoficznej, to tylko wskutek działań polityków i takich psychopożalsię psychologów ekspertów, porównujących ludzki umysł do starej szafy mojej mamy albo maszyny liczącej (co z tego, że najnowszej generacji?).

Ja będę jednak nieprawomyślna i zawołam szyderczo : Precz z człowiekiem, skoro komputery wszystko robią lepiej! Jak najszybciej wytępić myślaków i nieporadne płody ich umysłów, jak książki, obrazy, muzyka, ulotne skojarzenia, myślowe ścieżki i takie tam badziewie! Zakazać myślactwa, wychować nowe pokolenia pozbawione takich myślaczych odchyłek! Jednakowoż, na co zwracam uwagę, także psychologia nie jest nauką ścisłą, więc precz z nią i z panem WE! Zastąpmy ją powszechną znajomością Tarota i astrologii — nic na tym naukowość wywodów nie ucierpi, a przetasują się polityczne wpływy. I myślaczo skończmy już ten temat! Za dużo czasu mu poświęciliśmy.

Wasza myślaczka

W powietrzu wisi starość

Pewna kobieta na FB podzieliła się swoimi wrażeniami. Napisała tak:

         Jestem w Krynicy Morskiej. Dziś to kurort starych ludzi. Starzy ludzie, stare przyzwyczajenia; nylonowe skarpetki na plaży. Zwiędłe stare ciała osłonięte białymi biustonoszami. Męskie nogi w białych skarpetkach i plastykowych klapkach lub sandałach. Nie wiem czy przyjadę tutaj we wrześniu. W powietrzu wisi starość. Wystarczy że jest we mnie.

Zagotowałam się wewnątrz i odpisałam jej z pozycji samozwańczego autorytetu i całkowitego braku zrozumienia — czego dziś się wstydzę:

         Nie walcz, może spróbuj w tym dostrzec piękno. Polecam portal Niezła Sztuka, http://niezlasztuka.net/a w nim ostatnio publikowane malarstwo Chaima Soutine, odnajdujące piękno w deformacji (niekoniecznie starości). Na plażę w Krynicy Morskiej i gdzie indziej spróbuj spojrzeć jak człowiek wykształcony, koneser życia, a nie paniusia w poczekalni u dentysty.

Oczywiście nie dlatego, żebym współczuła tej kobiecie faktu, że za swoje pieniądze nie dość że musi siebie oglądać codziennie w lustrze (wszak napisała, że starość jest w niej), ale jeszcze w dodatku nieestetycznych plażowiczów w niemodnych rekwizytach i kostiumach. Nie, tak daleko moja tolerancja nie sięga. Jednak nie obwiniałabym jej tak stanowczo, podejrzewając bywalczynię kolejek u dentysty lub fryzjera (a może lekarza) ani nie kierowałabym jej uwagi na strony poświęcone sztuce. Ona też jest skażona podobnym widzeniem świata, choć prawdopodobnie nieświadomie. Na jednego czy dwóch artystów, dla których deformacje ani starość nie jest problemem, są setki innych, dla których piękność jest czymś uładzonym, wycyzelowanym i estetycznie ściśle związanym z określoną konwencją. Co prawda od artysty oczekujemy raczej wyzwolenia się od konwencji, ale (przynajmniej w Polsce) tylko poruszanie się w jej ramach przynosi popularność i pieniądze. Przykładem grafiki i fotografie z pierwszej lepszej strony, np.http://www.bleaq.com/

Widzę na nich w większości stylizowane ślicznotki, buzie nie skażone emocją ani myślą, nawet takie, po których twarzach spływa krew, czy wiją się w objęciach kościotrupów albo naznaczone są bliznami. Takież są i twarze ich partnerów. Zdaje się że odbywają modowe sesje, w czasie których najważniejsza jest dekoracyjność, a oryginalność sprowadza się do przesunięcia lub zmodyfikowania jakiegoś detalu. Jeżeli coś jest aktualnie modne to musi być takie samo tylko bardziej. Buty na grubych koturnach stają się coraz wyższe na przykład.

studio-gerard-09 studio-gerard-03

jinnn-07

jinnn-04

jinnn-16

magdalena-korzeniewska-06

Kobieta – twórca wychowana w takiej estetyce będzie ją powielała i udostępniała swojej widowni. Co więcej – jej myśli nie opuszczą już tej konwencji pozwalając jedynie na warianty i deformacje w określonych ściśle granicach. Podobnie wygląda i literatura. Są powieści tzw. „kobiece”, jest literatura poważna, „męska”. Nie ma nic pomiędzy. Prawdziwy świat nie jest męski ani kobiecy, zabawny ani poważny; na co dzień nie ma trupów i zbrodni, choć jest okrucieństwo. Zatem dlaczego sądzi się, że pięć trupów w powieści kryminalnej, to nic strasznego, ale prawdziwe życie z jego manipulacjami, poniżeniem, nękaniem i przymusem, rozterkami daleko wykraczającymi poza stereotypy (ale bez gangsterów i trupów), to okropieństwo nie do przyjęcia w literaturze? Czy dlatego, że wymyka się konwencjom? Owszem oglądamy z wypiekami na twarzy w telewizji reportaż o bezdomnych, których pewien rolnik więził i bił łańcuchem odpiętym od obroży gospodarskiego psa, ale los rodziny takiego rolnika, przedstawiony w powieści raczej zniesmaczy (chyba że rzeczony rolnik dręczy psa albo konia, a ratuje zwierzęta jego wrażliwa córka). Konwencja reportażu albo newsa pozwala na rozkładanie na czynniki pierwsze takiej szokującej historii, ale literacka już nie. Jakiś czas temu telewizja ze szczegółami opisywała los biednego chłopaka, którego pracodawca wywiózł dokądś, obcinał mu palce jeden po drugim, a potem żywcem zakopał w ziemi. Nie wyobrażam sobie powieści obyczajowej, a już zwłaszcza „kobiecej” z takim motywem literackim, nawet w tle.

Na fali takiego konwencjonalnego oglądu świata bohater/bohaterka powieści musi być piękny/a i młody/a; ubrany/a w strój wg najnowszych trendów mody. Niedoczekanie jej albo jemu, jeśli ma zmarszczki, nadwagę, nosi biały biustonosz nie kryjący obwisłości piersi, białe nylonowe skarpetki do plastykowych klapek. Osoba o takim wyglądzie nadaje się jedynie na uwspółcześnioną wersję pani Dulskiej, lub biedną, schorowaną kobiecinę bez środków do życia.

Ja sama poddaję się tej konwencji i czuję się nieswojo, gdy na jakiejś fotografii źle układają się moje włosy na wietrze, kiecka z jednej strony jest dłuższa niż z drugiej, tudzież pięty wystają z klapek, a za to dowodnie widać żenującą nadwagę. Gdybyż jeszcze moje czoło pokrywały zmarszczki myślącej starej duszy, tymczasem one, paskudne piętna starości, uwidaczniają podbródek i szyję zwisającą jak podgardle u zmokłej kury. Ostatnio pewien profesor ortopeda oświadczył mi, że „nawet pani piękna letnia suknia nie ukryje, że jest pani zbyt obszerna”, litościwie dodając, że jest to także jego problemem. Najwidoczniej był to jednak mniejszy problem, ponieważ on siedział w białym fartuchu o rozmiarze jego autorytetu, a ja naprzeciw niego oczekując wyroku, a nie na odwrót.

Cóż więc mam powiedzieć, gdy przyjdzie mi fantazja pójść na plażę i co gorsza, rozebrać się – nawet do kolorowego jednoczęściowego kostiumu, a nie białego biustonosza i halki! Już widzę się oczami przechodzącej, nie całkiem jeszcze starej kobiety, dla której mój widok jest odrażający, ucieleśniając wszelkie jej obawy przed starością, a moja wyobraźnia widzi już wszystkich mijających mnie jako stado nieżyczliwych oglądaczy? Na szczęście nie lubię i nigdy nie lubiłam plaż.

Czy dawni malarze też tak przestrzegali zasad aktualnej mody? Bynajmniej. Kobiety na obrazach impresjonistów, ekspresjonistów, nie mówiąc już o późniejszych eksperymentach twórczych, nigdy nie miały za zadanie ukazywanie szczegółów obowiązującej konwencji, nieraz łamały je, choć może w mniejszym stopniu, niż portrety mężczyzn. Ale od czasu, gdy w sztuce przestało się liczyć podobieństwo, zastąpione przez dekoracyjność, podobającą się większej rzeszy ludzi, wszystko poszło w złą stronę. Jak w ekonomii gorszy pieniądz wypiera lepszy, tak w sztuce moda wypiera oryginalność.

Mówi się, że panuje dziś kult młodości i że on wyeliminował obrazy tego, co nieładne i stare. Ale nie sądzę, że to jest to. Miedzy nami, a rzeczywistością wyrastają coraz większe mury, w postaci na przykład powszechnej dostępności obrazu, którego zmanipulowanie łatwo ukryć (owe słynne poprawki figury modelek w komputerowych programach graficznych) wszechobecne do tego stopnia, aż zdaje się nam, że mamy pełnię władzy nad swoim losem i swoim wyglądem. Skoro tak, to kobieta po prostu może „zapuścić się” i nie wyglądać jak modelka, a swoim widokiem psuć plażę, na którą się właśnie wybraliśmy podziwiać bezkres morza. Jest on niczym wartościowym bez konwencjonalnie pięknej modelki w tle. Bez niej nie uwierzymy w deklarowane przez kogoś piękno.

Ja cię miłuję!

Żaden amerykański film nie obejdzie się bez wzruszającej sceny dobranocki. Tatuś lub mamusia układają dziecię do snu (czasem już nastoletnie) i dorosły mówi: Ja cię kocham. Latorośl odpowiada: Ja ciebie też. Czasami aż mdło się robi od tych kochań. Nawet w znanym serialu „Homeland”, mówiącym o zdradzie, islamskich terrorystach, pościgach i szpiegowaniu, tudzież publicznej egzekucji wieszania bohatera za pomocą dźwigu, nie obyło się bez sceny między ojcem, a córką w rodzaju Ja cię kocham. Ja ciebie też.

Wobec takiego zalewu codziennej, a właściwie cowieczornej miłości, normalny człowiek, chcący poinformować drugiego człowieka albo człowieczkę o swym niezgłębionym uczuciu do niego/niej – jeśli chce być traktowany poważnie – nie ma w tym celu żadnej dostępnej amunicji. Wyznanie kocham cię było banałem już dawno temu, a dziś już stało się nieznośnym, zgrzytliwym wtrętem, podobnym głupiej, ale nadmiernie eksponowanej reklamie.

Jak sobie radzili z wyznaniami miłosnymi w powieściach? W „Potopie” Oleńka wyznała Kmicicowi najpierw: Jedruś, ran twych niegodnam całować, a potem Jam twoja; Danusia z „Krzyżaków” wołała Mój ci jest.

Ale to wszystko przestarzałe jakieś i niemodne. W szkole dzieciaki się buntują, że każą im czytać takie „Trylogie różne”, więc na nich w przyszłości wzorować się nie chcą.

Cóż ma więc powiedzieć współczesna, młoda kobieta, kreatywnie zarządzająca swoją osobowością, gdy chce dać wyraz swojej sympatii do młodego, równie kreatywnego, korporacyjnego samca alfa, zatrudnionego w Mordorze? Między nami jest chemia? Ograne już. Kocham cię więcej niż kotlety schabowe – wyczytałam gdzieś w internecie, dobre raczej jako wyraz lekceważenia, niż uczucia. Podobnie jak: wzruszyłaś mnie jak stary siennik.

Z sentymentem więc wracam do pocztówek z międzywojnia, nie bojących się banału, przesyłanych jako dowód uczuć. Oto pierwsza z nich w modnej wówczas konwencji ludowej:

Były też całe serie pocztówek, przedstawiające ilustracje do znanych dzieł literackich, a wśród nich wyidealizowaną miłość, jak tę z „Quo Vadis?”.

quo-vadis002

quo-vadis003

quo-vadis004

quo-vadis005

Przechowywano przez lata zasuszone bukieciki ,otrzymane od kogoś bliskiego sercu, jak ten wręczony mojej ciotce w lecie 1926 roku, a znakomicie do dziś zachowany, choć już wyblakły.

zielnik001

lub czterolistną koniczynę, znalezioną latem 1939 roku, gdy moja ciotka w czerwcu tegoż roku ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie w Wilnie i zapewne do głowy jej nie przyszło, że ta koniczyna nie jest zapowiedzią czekającego ją szczęścia, ale drobiazgowych spowiedzi z życiorysu i rodzinnych koneksji:

slawomira024

Chociaż i tu, do korespondencji Międzywojnia,  jak Nemezis, wdziera się samo życie, dalekie od lukrowanych zamierzeń. Oto jedna z pocztówek przestawiająca sielski widoczek z okna, stanowiący reprodukcję obrazu Wojciecha Weissa, z tekstem, który nie zmieścił się na odwrocie i kontrastuje z nastrojem autora pocztówki.

Niestety, nie tylko ciocia Seweryna musiała zmagać się z brakiem nadziei otoczenia. Było, minęło. Nowoczesność stawia przed nami inne artystyczne wymagania. Już nie jesteśmy tacy banalno-sentymentalni, patrzymy na świat trzeźwo. Z babciami Śmierć gra w szachy (plagiatując dawniejsze odniesienia do znanych filmów i artefaktów na galerii protestanckich świątyń) w formule znośnej dla lemingów:

babcia

Ale ja, tkwiąca mentalnie w czasach wczesnego PRL, w jego artystycznej wizji Śmierci, Przemijania i ateistycznego Tego, co nas czeka, (nicości, którą należy przyjąć ze stosownym dla kulturalnego inteligenta dystansem, nie poddającego się przesądom ) – w formie zakładki do filozoficznych dzieł, które wypadało poznać i przyswoić (mimo, że jako młoda osoba wiedziałam o nich tyle, co nic) przywołuję oblicze MIŁOŚCI z wręczanym symbolicznie kwiatem uczucia (nie emocji, broń Boże):

Mimo, że zostanę zapewne zakwalifikowana do kategorii PARA W SŁOJU, oblicza przemijania najgorętszych uczuć, ważnych swego czasu, dziś budzących uśmiech politowania przy okazji okazjonalnych kontaktów:

para-w-sloju

 

Album w drewnie wyrzezany

benedykt-001

W 1928 roku harcerze z Sokołowa Podlaskiego przekazali mojemu dziadkowi, Benedyktowi , ówczesnemu inspektorowi oświaty, album, który jest swoistym majstersztykiem rękodzieła

benedykt-002

Po czym następowała strona zapełniona podpisami:

benedykt-003

Niesamowite, że w Sokołowie Podlaskim znalazł się ktoś kto nie tylko był w stanie podpisy te zidentyfikować, ale kto docenił także wagę tej pamiątki.

W albumie znalazło się kilka fotografii, zblakłych i wyraźnie upozowanych.

Długo zastanawiałam się, co zrobić z tym albumem, aż wreszcie postanowiłam przekazać go Sokołowskiemu hufcowi, w właściwie jego przedstawicielce, pani Bożennie Hardej. W korespondencji z nią okazało się iż wstrzeliłam się w rocznicę. Pani Bożenna pisze: „W tym roku przypada 100 rocznica Sokołowskiego Harcerstwa i cały rok świętujemy ten jubileusz, były liczne imprezy, jest wystawa fotografii „Stulecie Sokołowskiego Harcerstwa”. Planujemy również wydawnictwo „Historia Sokołowskiego Harcerstwa”. Otrzymałam zaproszenie na imprezę

skarabeusz-zaproszenie-2

Niestety, z powodu stanu zdrowia nie mogłam z niego skorzystać.

W kolejce czeka jednak następny album, tym razem Album szkół powszechnych powiatu Sokołów z lat 1930/1931 nieoceniona kopalnia wiedzy o szkołach, uczniach i codziennym życiu tamtych czasów. Tylko komu go przekazać, żeby nie zaginął w jeszcze jednym zakurzonym schowku?

Przekonałam się, że mój blog ma o wiele większy zasięg, niż kiedyś mi się zdawało, więc może tą drogą odnajdę jego przyszłego właściciela?

hp0001

hp0002

Wielki wuja ciotki męża siostrzeńca żony brata

Ostatnio wpadłam w genealogię jak śliwka w kompot. Swego czasu prowadząc poszukiwania swoich rodzinnych korzeni trafiłam na dwie przeciwstawne hipotezy dotyczące moich prapradziadków. Obaj autorzy tych hipotez już nie żyją, ale i za życia prowadzili spór, którego kanwą były opowieści dwóch braci, ich ojców. Mój dziadek był trzecim z braci, najstarszym, ale z powodu zawirowań rodzinnych nie uważał za stosowne dzielić się swoją wiedzą i przemyśleniami rodzinnymi z nieletnimi dziewczynkami. Jedna z rozbieżności dotyczyła istnienia bądź nie pewnej kobiety imieniem Maria, o której tylko to było wiadomo, że wyszła za mąż za człowieka o pewnym nazwisku.

Jednak w epoce FB nic się nie ukryje. Inna współczesna kobieta przeczytała nazwisko mojego dziadka na blogu „Z szuflad starego biurka” w Tarace, skojarzyła wszystko, co wiedziała wczesniej i właśnie tak odnalazłam swoją kuzynkę, potomkinię owej Marii. Joanna, bo tak ma na imię, jest o wiele bardziej zaawansowana w poszukiwaniach genealogicznych niż ja, więc dostarczyła mi mnóstwo materiału, wyciągów z ksiąg parafialnych, zdjęć rodzinnych i informacji i zapełniła oczywiście białą plamę po siostrze prapradziadków. Stanęło jednak przed nami poważniejsze wyzwanie – odkryć rodziców owego prapraszczura, skoro nawet w aktach zgonu pary małżeńskiej, zapewne odtworzonych w USC, pominięto dane ich rodzicieli. Tutaj pojawiły się także niepewności i sugestie związane z zmienionym brzmieniem nazwiska (które jest prawdziwsze, w dokumentach USC, czy w informacjach ze strony Geni). W ten sposób Joanna znalazła na FB pewnego pana, pochodzącego z rodziny żony owego praszczura, który podał nam te imiona oraz „zapisał” mnie do Geni. W tym celu musiał wywieść nasze pokrewieństwo. Wskutek jego zabiegów zostałam zapisana do Geni, otrzymałam swój login i hasło oraz informację w języku angielskim. Brzmiała ona tak:

„Katarzyna Urbanowicz is your great uncle’s aunt’s husband’s nephew’s wife’s brother’s wife’s great uncle’s wife’s sister’s husband’s niece’s husband’s third great niece. ” Ponieważ nie posiadam znajomości języka angielskiego w tym stopniu, żeby rozwikłać tekst, skorzystałam z pomocy tłumacza Google, który uraczył mnie taką łamigłówką:

         „Katarzyna Urbanowicz jest twój wielki wuja ciotki męża siostrzeńca żony brata żony wielkiego wuja żony siostry męża siostrzenicy męża Trzecia wielka siostrzenica” .

Nijak mi się to nie zgadza. Nie potrafiłabym na tej podstawie cokolwiek orzec o kolejnych stopniach pokrewieństwa, zwłaszcza, że, o ile wiem, w Polsce wuj pochodzi ze strony matki, ze strony ojca natomiast są stryjowie. Tą drogą więc niczego się nie dowiem. Mam jednak kuzynkę, Joannę, która jest lepsza w te klocki, a teraz ja, jako członkini Geni, muszę wywieść jej pokrewieństwo w stosunku do siebie. Czeka mnie nie lada wyzwanie!

Zadaję sobie pytanie: dlaczego w ogóle ciągnie mnie do poznawania imion i dat życia ludzi, o których niewiele wiem i najprawdopodobniej niczego się nie dowiem. Kiedy zaczynałam swoją przygodę z historią rodzinną, nie interesowały mnie tabele genealogiczne, sporządzałam je tylko po to, żeby się nie pomylić, ponieważ imiona w rodzinie powtarzały się. Ciekawiły mnie cechy członków rodziny, moich przodków, różne słabe strony i anegdoty o ich wyczynach, fakt, że dziewięcioro dzieci miało ten sam zawód, nauczyciela, a ich dzieci szły w ślady rodziców. Przecież nie było to rzemiosło, gdzie dzieci uczą się od rodziców, a jednak… Czy były to cechy psychiki, czy predyspozycje intelektualne? Dlaczego na pewnym etapie życia członkowie rodziny niezależnie od siebie popadali w określonego rodzaju problemy? Dlaczego tak często w rodzinie jedno z małżonków było dwa razy starsze od drugiego? Dlaczego większość z nich cechowała niepokorność? Wiele rodzinnych historyjek ukrywano przede mną, inne wychodziły na jaw po czyjeś śmierci, wiele tajemnic pozostało nieodkrytych, wiele wyjaśnia się teraz. Niektóre są zadziwiająco nieprzewidziane. Jak mogło się stać, że ktoś żył do późnej starości nie posiadając żadnych źródeł utrzymania, co zwłaszcza w czasach PRL było teoretycznie niemożliwe, stwarzając pozory, że pracował i że otrzymywał emeryturę lub rentę? Jak on to zrobił? Dlaczego dokumenty, które po sobie zostawił, to kilka nieznaczących papierków? Co stało się z resztą? Te sprawy mnie fascynowały, a nie jakieś tabele.

Usłyszałam ostatnio takie zdanie, że teraz wszyscy poszukują swoich korzeni, ponieważ chcą udowodnić, ze pochodzą ze szlachty. Może czasami jest to prawdą, zwłaszcza sądząc po publikowanych w prasie historiach rodzin – zazwyczaj są to osoby o korzeniach arystokratycznych albo ziemiańskich, a nie zwykli szaraczkowie. Podkreśla się ich patriotyzm, jakby tylko znane rodziny się nim odznaczały, pudruje rzeczywistość unosząc się nad tym, jak kochali ich chłopi i służba, rozczula nad banalnymi drobiazgami w rodzaju takich, że pierwsze sukienki sprowadzano dojrzewającym dziewczynkom z Paryża, a ich tatuś zamawiał portrety u znanych malarzy, wspierając w ten sposób sztukę i kontemplując rodzinne zwyczaje, które przeminęły wraz z dawnym światem. Rodzinami wypada się chwalić i ich zazdrościć, ale sądzę, że powody fascynacji historią rodzinną są inne.

W czasach wczesnego PRL wszyscy bali się przyznawać do swoich rodzinnych historii. Ludzie rozpraszali się po świecie, rodziny traciły kontakt, nikt nie wiedział co nieobecni krewni za granicą mogli robić, a co poważnie mogło obciążyć tych, którzy zostali w Polsce. Wiele osób w czasie okupacji żyło z dnia na dzień, nie zawsze zgodnie z prawem i nie zawsze potrafiono czy chciano określić swoje źródła utrzymania. Z historii rodzin spowiadano się w drobiazgowych ankietach, które w latach czterdziestych i początku pięćdziesiątych wypełniano co pół roku. Nie dysponując możliwością sporządzenia kopii, łatwo było się pomylić, a często pomyłki i „zapomnienie” o kimś mogły skutkować nawet aresztem czy poważnymi szykanami jak przymusowe kierowanie do pracy w określonych miejscach, częste wzywanie do wizyt w siedzibie służb. Obywatele byli podzieleni na kategorie ze względu na pozycję społeczną i niektóre z nich były gorsze, jak np. inteligencja. Gorsi od inteligencji byli tylko obszarnicy. Miało to wpływ na przyjmowanie ich dzieci na studia, do atrakcyjnych kół zainteresowań dla młodzieży, rozmaite przydziały dóbr w rodzaju mieszkań kwaterunkowych, puszek UNRA, i in. Osoby rzutkie usiłowały ukryć swoją przynależność do niektórych kategorii, podejmując nawet sezonowo prace fizyczne aby umożliwić dzieciom studiowanie, ale członkowie rodziny i ich zawody mogły to zdemaskować.

To wszystko powodowało, że rosła w PRL rzesza ludzi nie znających nawet swoich dziadków, a cóż dopiero pradziadków.

Jednak ludzie od zawsze czuli potrzebę identyfikowania się ze swoim rodem i rodziną. Chcemy czuć, że mamy za sobą naszych krewnych żywych i zmarłych. Doskonale widać to na polskich cmentarzach, kiedy porównać je z cmentarzami w krajach Zachodu i nie chodzi tu tylko o monumentalizm nagrobków, a raczej gromadne ich odwiedzanie zwłaszcza w święta i wydawanie niemałych nieraz sum na kwiaty i światełka. Dlatego istnienia naszych krewnych nie dało się ukryć do końca, a popularność poszukiwań genealogicznych rośnie, zwłaszcza że internet stwarza o wiele lepsze niż kiedyś po temu warunki. Ubocznym produktem takich poszukiwań często są dokumenty. Poniżej jedna strona z takich, kuriozalnych dziś ankiet personalnych, która udało się zostawić mojej ciotce. Liczy ona kilka bitych stron z bardzo szczegółowymi pytaniami (np. jak zachowywał się w czasie uwięzienia w Berezie Kartuskiej?) i do niedawna wydawało mi się to groźne i śmieszne zarazem, ale kiedy uświadomię sobie, co o mnie wie FB i że dziś z rana polubiłam taką, a nie inną stronę czyjegoś bloga, śmieszności tej ankiety nie jestem już taka pewna.

slawomira028