Ostatnio zauważyłam, że ludzie, nawet tacy, którzy profesjonalnie nawiązują kontakty z innymi, na przykład handlowcy, mają poważne trudności z wyartykułowaniem głośno i wyraźnie czego chcą. Testuję to prawie codziennie z powodu takiego, a nie innego ułożenia mojego mieszkania. Znajduje się ono na końcu dość długiego korytarza oddzielonego przeszkloną szybą od reszty bloku. Gdy ktoś dzwoni nie zapowiedziany blokowym domofonem, wychodzę przed drzwi mieszkania i pytam głośno, czego sobie życzy. Z powodu trudności z chodzeniem nie idę dalej korytarzem, dopóki nie jestem pewna, że komuś otworzę. W odpowiedzi na moje zapytanie, osoby za matową szybą najczęściej coś niewyraźnie mamroczą, choć słyszalność jest dobra z uwagi na wolne przestrzenie między szybami, no i ja mam dobry słuch i łatwo po odezwaniu się identyfikuję swoich znajomych, wpadających z niespodziewaną wizytą.
Wczoraj taki domokrążca kilkakrotnie na moje zapytanie plątał coś bez ładu i składu, a wezwany do wyraźnego powiedzenia, o co mu chodzi, zaczął rzucać k…ami.
Oniemiałam ze zdziwienia, że ktoś, kto czegoś ode mnie chce, najwyraźniej nie potrafi nawet swojego chcenia grzecznie wyartykułować. Odwróciłam się, żeby wrócić do mieszkania, ale wówczas wyszła do niego sąsiadka i z tego powodu dowiedziałam się, że wystarczyło powiedzieć wyraźnie jedynie dwa słowa aby zostać zrozumianym, (co nie oznacza że wpuszczonym).
Ludzie głośno i wyraźnie miotają przekleństwa, tego się nie wstydzą. Wściekli mogą wreszcie powiedzieć o co im chodzi, na przykład, że o wyprzedaż dywanów. Kiedy powinni być uprzejmi, mamroczą niewyraźnie, widać że bardzo źle się czują w tej roli.
Mój nieżyjący już teść był wielokrotnie okradany przez bandy wyrostków, którym otwierał drzwi bez pytania, a tłumaczącym mu, że powinien chociaż wyjrzeć przez wizjer nieodmiennie odpowiadał, że jak można w ogóle komuś nie otworzyć drzwi? A może on ma do mnie sprawę? Ale gdy sugerowaliśmy mu, żeby spytał o jaką sprawę chodzi, teść odpowiadał: przecież nie będzie wrzeszczał na głos, jaką ma sprawę.
I tu jest pies pogrzebany. Moja znakomita koleżanka, także pisząca czasem w Tarace Maria Borkowska, użyła kiedyś znakomitego określenia: — ludzie z chowu klatkowego — wykorzystując skojarzenie bloków mieszkalnych z fermami kur czy norek. Jak zwierzęta te żyjące w ścisku, tak i mieszkańcy wielkomiejskich bloków poddawani są pewnego rodzaju presjom społecznym, nie będącym wytworami własnej kultury, a wymuszanymi na nich przez innych. W odpowiedzi na to generują swoje własne zwyczaje i zasady oraz odruchy, do jakich są mentalnie zdolni.
Jedną z nich jest nie oznajmianie wszem i wobec niczego o własnych sprawach, nawet najniewinniejszych (bo nie wiadomo kto i kiedy tę wiedzę wykorzysta). Zasada takiego postępowania sięga wielu lat wstecz, do PRL (a może i dawniej), kiedy wywieszenie jakiejkolwiek kartki, niekoniecznie jakiejś oferty w publicznie dostępnym miejscu, np. w bloku przy windzie, skutkowało natychmiastowym jej usunięciem, a nawet groźbami ze strony spółdzielni mieszkaniowej lub „administracji”. Samochodów było mało, więc jeśli ktoś zaparkował w nieoczywistym miejscu (formalnych zakazów nie było tyle co dziś), „administracja” wiedziała o tym i z dużą przyjemnością nawoływała do pokajania się i poprawy. Dlatego zresztą, że powszechne dla katolicyzmu żądanie żalu za grzechy i spowiadania się z nich, przeniknęło bardzo głęboko do naszej podświadomości. Słynne komunistyczne składanie samokrytyk też brało się z tej tradycji. I dlatego każdą wypowiedź o własnych sprawach należało artykułować szeptem, jak na spowiedzi. Co z tego, że za chwilę zadzwoni się do innego sąsiada z tą samą sprawą (nawet sprzedaży dywanów), głośno powiedzieć o tym nie godzi się. Ten zwyczaj wzmacnia jeszcze powszechna nieufność wszystkich wobec wszystkich (niestety, często uzasadniona).
Na wsi bywa inaczej. Wokół domów często biegają psy, nie zawsze jest dzwonek, żeby przywołać kogoś do furtki. Najczęściej psy szczekaniem oznajmiają że obcy stoi przed posesją, wychodzi więc na próg ktoś z gospodarzy i oczywistym jest, że głośno pyta, po co się przyszło i odpowiedzi też należy udzielać głośno i wyraźnie. Dlatego też może dodatkowo chodzi o niechęć mieszkańców bloków do prezentowania „wsiowych” zwyczajów.
Z amerykańskich książek i filmów końca dwudziestego wieku znamy postać domokrążcy, ciężko pracującego człowieka, uprzejmego i wymownego aż do przesady, kogoś, z kim nawet nie kupując niczego, ludzie (zwłaszcza kobiety) chętnie wdawały się w pogawędkę. Sądziliśmy, a właściwie wmawiano nam, że gdy u nas zapanuje wolny rynek, będziemy mieli zawsze chrupiące bułeczki, sprzedawcy będą uprzejmi, a tę cudowną odmianę Polaka miał spowodować fakt, że będzie im się ta uprzejmość finansowo opłacać. Nie braliśmy tego pod uwagę, że uprzejmi domokrążcy poruszali się zazwyczaj na terenie małych, prowincjonalnych miejscowości.
Niestety, Polakowi nic się nie opłaca, a zwłaszcza uprzejmość. Na pobliskiej budowie zatrudnieni są Ukraińcy, w moim sklepie Ukrainki, także siostry, Ukrainki sprzątają na zmianę u mnie w mieszkaniu. Gdyby porównać ich ze spotykanymi w tym sklepie tubylcami, to stwarzają wrażenie osób o wiele bardziej kulturalnych i dobrze wychowanych, niż moi rodacy. Przypadkowo spotkani wyświadczają drobne uprzejmości, jakby pomoc komuś była zupełnie niemęcząca, a przecież są to bez wyjątku ludzie ciężko pracujący. Ciekawe, że często takie zdanie i o Polakach mają niektórzy obcokrajowcy. Musi więc być coś w oderwaniu się od własnego kraju i środowiska, co skłania do zwracanie więcej życzliwej uwagi na otoczenie.
Drążąc głębiej ten problem, na podstawie domokrążcy z wyprzedażą dywanów (już któryś z kolei rok wyprzedających dywany z likwidowanego rzekomo sklepu) można wyciągnąć nie tylko taki wniosek, że taka praca mu się nie opłaci i że prowadzi do niej, jak do wielu zawodów, selekcja negatywna. Prawdopodobnie człowiek ten nie znalazł lepszej i lepiej płatnej pracy z powodu braku umiejętności komunikowania się z otoczeniem, ale także ze złego samopoczucia, spowodowanego faktem, że pracując w cudzej firmie jest się zdanym na cudze nastroje i humory. Trafia więc z deszczu pod rynnę zdany na humory paniuś, którym nie chce się podejść do drzwi, gdy CZŁOWIEK przed nimi czeka. Bo on wciąż jest człowiekiem, choć nie zawsze przyjdzie mu to na myśl.
Kury z chowu klatkowego wyskubują sobie pióra, zagłuszając bólem fizycznym ból istnienia. Ludzie rzucają k…ami i innymi przekleństwami nie umiejąc i nie próbując zrozumieć, dlaczego to robią i co nimi miota. Nawet wbrew własnym żywotnym interesom. Nie zarobi nic przecież chamski domokrążca.
Przyglądając się bliżej zasadom i zwyczajom panującym wśród ludzi z chowu klatkowego, widać także inne niepisane reguły. Dlatego zamiast wściekać się na głupio nieuprzejmych domokrążców przerywających wykonywane zajęcia, lepiej zająć się ich rozgryzaniem i analizą. Co właśnie sobie powtarzam.