Żaden amerykański film nie obejdzie się bez wzruszającej sceny dobranocki. Tatuś lub mamusia układają dziecię do snu (czasem już nastoletnie) i dorosły mówi: Ja cię kocham. Latorośl odpowiada: Ja ciebie też. Czasami aż mdło się robi od tych kochań. Nawet w znanym serialu „Homeland”, mówiącym o zdradzie, islamskich terrorystach, pościgach i szpiegowaniu, tudzież publicznej egzekucji wieszania bohatera za pomocą dźwigu, nie obyło się bez sceny między ojcem, a córką w rodzaju Ja cię kocham. Ja ciebie też.
Wobec takiego zalewu codziennej, a właściwie cowieczornej miłości, normalny człowiek, chcący poinformować drugiego człowieka albo człowieczkę o swym niezgłębionym uczuciu do niego/niej – jeśli chce być traktowany poważnie – nie ma w tym celu żadnej dostępnej amunicji. Wyznanie kocham cię było banałem już dawno temu, a dziś już stało się nieznośnym, zgrzytliwym wtrętem, podobnym głupiej, ale nadmiernie eksponowanej reklamie.
Jak sobie radzili z wyznaniami miłosnymi w powieściach? W „Potopie” Oleńka wyznała Kmicicowi najpierw: Jedruś, ran twych niegodnam całować, a potem Jam twoja; Danusia z „Krzyżaków” wołała Mój ci jest.
Ale to wszystko przestarzałe jakieś i niemodne. W szkole dzieciaki się buntują, że każą im czytać takie „Trylogie różne”, więc na nich w przyszłości wzorować się nie chcą.
Cóż ma więc powiedzieć współczesna, młoda kobieta, kreatywnie zarządzająca swoją osobowością, gdy chce dać wyraz swojej sympatii do młodego, równie kreatywnego, korporacyjnego samca alfa, zatrudnionego w Mordorze? Między nami jest chemia? Ograne już. Kocham cię więcej niż kotlety schabowe – wyczytałam gdzieś w internecie, dobre raczej jako wyraz lekceważenia, niż uczucia. Podobnie jak: wzruszyłaś mnie jak stary siennik.
Z sentymentem więc wracam do pocztówek z międzywojnia, nie bojących się banału, przesyłanych jako dowód uczuć. Oto pierwsza z nich w modnej wówczas konwencji ludowej:
Były też całe serie pocztówek, przedstawiające ilustracje do znanych dzieł literackich, a wśród nich wyidealizowaną miłość, jak tę z „Quo Vadis?”.
Przechowywano przez lata zasuszone bukieciki ,otrzymane od kogoś bliskiego sercu, jak ten wręczony mojej ciotce w lecie 1926 roku, a znakomicie do dziś zachowany, choć już wyblakły.
lub czterolistną koniczynę, znalezioną latem 1939 roku, gdy moja ciotka w czerwcu tegoż roku ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie w Wilnie i zapewne do głowy jej nie przyszło, że ta koniczyna nie jest zapowiedzią czekającego ją szczęścia, ale drobiazgowych spowiedzi z życiorysu i rodzinnych koneksji:
Chociaż i tu, do korespondencji Międzywojnia, jak Nemezis, wdziera się samo życie, dalekie od lukrowanych zamierzeń. Oto jedna z pocztówek przestawiająca sielski widoczek z okna, stanowiący reprodukcję obrazu Wojciecha Weissa, z tekstem, który nie zmieścił się na odwrocie i kontrastuje z nastrojem autora pocztówki.
Niestety, nie tylko ciocia Seweryna musiała zmagać się z brakiem nadziei otoczenia. Było, minęło. Nowoczesność stawia przed nami inne artystyczne wymagania. Już nie jesteśmy tacy banalno-sentymentalni, patrzymy na świat trzeźwo. Z babciami Śmierć gra w szachy (plagiatując dawniejsze odniesienia do znanych filmów i artefaktów na galerii protestanckich świątyń) w formule znośnej dla lemingów:
Ale ja, tkwiąca mentalnie w czasach wczesnego PRL, w jego artystycznej wizji Śmierci, Przemijania i ateistycznego Tego, co nas czeka, (nicości, którą należy przyjąć ze stosownym dla kulturalnego inteligenta dystansem, nie poddającego się przesądom ) – w formie zakładki do filozoficznych dzieł, które wypadało poznać i przyswoić (mimo, że jako młoda osoba wiedziałam o nich tyle, co nic) przywołuję oblicze MIŁOŚCI z wręczanym symbolicznie kwiatem uczucia (nie emocji, broń Boże):
Mimo, że zostanę zapewne zakwalifikowana do kategorii PARA W SŁOJU, oblicza przemijania najgorętszych uczuć, ważnych swego czasu, dziś budzących uśmiech politowania przy okazji okazjonalnych kontaktów: