I znowu nasz świat podzielił się na pół. Jedni za, drudzy przeciw i na odwrót. Nie ma już żadnych innych spraw, są te największe, najświętsze, najbardziej wołające o naszą interwencję. To nic, że nie mamy na nie wpływu, a zaniedbujemy rzeczy, na które jeszcze wpływ mamy. To nic, że redukujemy siebie do prostych haseł, że upraszczamy to, co skomplikowane. Że pomijamy i zapominamy jakieś cząstki naszego życia, których nie odrobimy. Chwilami wydaje mi się, że żonglujemy wypełniaczami czasu i dopełnieniami naszych emocji, a nawet wytworami emocjopodobnymi. Tak już mieliśmy i były to dni stracone w naszym prywatnym wymiarze. To tak, jakby ktoś młody i silny zamiast grać w piłkę na boisku siedział na kanapie i przeżywał zapały zastępcze.
Ktoś, kto stoi z boku tego meczu nie ma szans. Będzie samotniał, kurczył się w sobie, gorzkniał pośrodku rzesz tych, którzy rozmawiają z obrazem. Bo przecież nie ze sobą rozmawiają, tylko z cudzym przekazem, okrojonym, prymitywnie podrasowanym, atrakcyjnie przyprawionym i dodatkowo wypachnionym. Bo ktoś wcześniej przyprawił go czymś brzydko pachnącym. To złudzenie, że jesteśmy razem, przejęci jednym duchem i jedną ideą. Jesteśmy jak te szczury wyprowadzane z miasta dźwiękiem piszczałki.
A przecież z każdą minutą naszego życia ucieka nam coś, z czego zdamy sobie sprawę później – jeśli zdążymy. Mamy jedno życie i powinno się ono mienić bogactwem barw, a nie jednokolorową udręką.