Śmietniki Polski

Zbliża się koniec roku, a dla mnie czas po Sylwestrze i Nowym Roku to wszechmocny smród przepełnionych śmietników i szperacze w nocnym poszukiwaniu skarbów, wyrzucający ich zawartość na ziemię, hałasujący zgniatanymi puszkami. Święta Bożego Narodzenia to głośne i monotonne trzepanie dywanów. Trzech Króli to wylatujące przez okna drapaki choinek, a Nowy Rok to właśnie Święto Śmietników.

cialo1

Kilkakrotnie pisałam o śmietnikach Europy i pokrótce przypomnę te teksty i spostrzeżenia, jakie mi towarzyszyły:
— Odcinek 97 Babci ezoterycznej „Holandia z okien samochodu i głowy własnej” http://www.taraka.pl/holandia_okien_samochodu_glowy

— Odcinek 2 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Gospodarze miejsc i czasów” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_1_gospodarze)

— Odcinek 4 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Wiosenne porządki” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_2_wiosenne

— Odcinek 7 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Dom i okno” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_3_dom

— Odcinek 8 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Praca” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_4_praca

— Odcinek 10 Babci ezoterycznej sezon II „Graciarnie Europy — Buty” http://www.taraka.pl/graciarnie_europy_5_buty

— Odcinek 13 Prababci mniej ezoterycznej „Piłeczki do sikania”

http://www.taraka.pl/pileczki_do_sikania

W Holandii przebywałam u małżeństwa, które skupowało, naprawiało i sprzedawało w Polsce używane meble i inne przedmioty, zwłaszcza naczynia oraz ozdoby domowe, w Polsce odwiedziłam kilka sklepów sprzedających te przedmioty. Na początek to, co mnie zaskoczyło w Holandii — stosunek do przedmiotów, a właściwie zupełnie inna hierarchia wartości tychże. Zaczynając od przedmiotów będących wytworem przyrody, na przykład kamieni: Holandia ma niewielki zasób tychże i są one ogromnie szanowane. Do tego stopnia, iż za ozdobę często służą kupki kamieni na trawnikach przed domami. Nie są one tym, czym np. w Polsce tzw. ogródki skalne, czyli sterty kamieni uzupełnione ziemią i posadzonymi roślinami, gdzie kamienie stanowią jedynie podbudowę, a główną ozdobą są posadzone rośliny o różnych wysokościach, przemyślanie skomponowanych kształtach i kolorach. Holenderskie kamienie same w sobie mają stanowić ozdobę i są sprzedawane w centrach handlowych typu nasz „dom i ogród”, a także na przygodnych imprezach handlowych.

kamienie1

kamienie2

Zupełnie inny stosunek do kamieni zaobserwowałam w Szwecji. Tam skał jest ogromna ilość i często architektura jest „wbudowana” w nie. Pod Sztokholmem zobaczyłam bardzo malowniczą ścianę skalistego pagórka, który niszczono, wydobywając i krusząc skały na żwir. Wyśmiano moje zastrzeżenia do likwidacji tak pięknego krajobrazu, twierdząc, że jestem chyba jedyną osobą, której żal szwedzkich kamieni.

To prawda, że lubię kamienie. Szczególny zaś sentyment mam do znalezionej po orce na jakimś polu wyszczerbionej skrobaczki pradawnej kobiety. Wstydliwie przechowuję swoją kolekcję, a każdy kamień z czymś albo kimś mi się kojarzy. Niech poświadczy to poniższe zdjęcie:

kamienie3

Wracając do tematu: sądzę, że przekłada się to także na stosunek do przedmiotów stanowiących wytwór rąk człowieka. Holenderskie meble są z litego drewna, ciężkie, bardzo trwałe. Wyrzucane łatwo naprawić i odsprzedać za granicę. Często przechodzą z pokolenia na pokolenie, opuszczają mieszkanie właściciela, gdy ten umiera lub jeśli jest samotny i przenosi się do domu starców.

meble3

Polskie meble wyrzucane na śmietniki to najczęściej pamiętające PRL meblościanki z płyt. Mebli z litego drewna prawie się nie spotyka, chyba że są to zagraniczne meble używane, których przydatność dobiegła kresu. Odnoszę wrażenie, że jest to odbiciem pewnego rodzaju tymczasowości panującej w świadomości Polaków.

meble4

Zauważalna bylejakość we wszystkich naszych poczynaniach także świadczy o braku stabilizacji i tradycji – szczególnie widocznych w przedmiotach, których funkcją jest ozdabianie. Eksplozja złego gustu zwłaszcza widoczna jest na śmietnikach i licytacjach drobiazgów na cele społecznie pożyteczne, np. na schroniska dla zwierząt. Zadziwiającą brzydotą odznaczają się także zabawki dziecięce, nie tylko te zużyte i wyrzucane, ale także nowe – w sklepach i na reklamach. Poniżej przedświąteczna reklama zabawek w Gazecie Wyborczej z dnia 19 grudnia b.r. Żadnej kolorystycznej subtelności, wszystkie barwy biją po oczach.

zabawki5

Obserwując holenderskie przedmioty pełniące funkcję ozdobną, także zabawki widoczne jest ich powiązanie z życiem codziennym. Przedstawiają ludzi zajętych pracą, życie rodzinne. Poniżej kilka zdjęć takich zabawek.

zabawki6

Oczywiście estetyka ich z biegiem czasu się zmienia, ale zawsze przedstawiane figurki obrazują ciepło rodzinne i codzienną pracę. Podobne tendencje widać w innych przedmiotach ozdabiających mieszkania starszych Holendrów.

Zupełnie inne zabawki widzimy na śmietnikach Polski. Najczęściej są to samochody, samoloty i inne wytwory techniki tudzież gry i przedmioty. Są tam także rozmaite stwory i wymyślone postaci, ale żadna z nich nie zajmuje się niczym konstruktywnym. Pamiętam, kiedy mój wnuk oglądał filmy z serii „Bob budowniczy”, uderzyło mnie, że prezentowane w nich maszyny budowlane np. walce drogowe, dźwigi, samochody nie służyły do wykonywania jakiejś sensownej pracy, a raczej do płatania psikusów, rozjeżdżania i niszczenia innych maszyn. Wydaje się, że tak zauroczyła nas, jako społeczeństwo techniczna możliwość osiągania czystych i jasnych barw, że sztuka ich gustownego zestawiania całkowicie poszła w kąt. Dzieci wychowane na takich zabawkach, atakowane jaskrawymi kolorami i ostrymi, głośnymi dźwiękami, tudzież szybko zmieniającymi się obrazami kreskówek są nadmiernie stymulowane, co w przyszłości zaowocuje nieumiejętnością przeżywania sztuki i brakiem refleksji, na którą w natłoku wrażeń nie ma czasu. Powszechną podatność na utopijne wizje świata, teorie spiskowe i prymitywne osądy polityków także chyba można rozumieć jako jeden z bardziej dalekosiężnych skutków ogólnej bylejakości.

zabawki7

I na koniec sprawa utylizacji śmieci. Jest ona coraz większym problemem świata i naszym, chociaż Polska pod tym względem ciągnie się daleko w ogonie. U nas segregujemy śmiecie na frakcję suchą, szkło i zmieszane, moja koleżanka w Holandii na sześć frakcji, w tym plastik i papier oddzielnie. Podziwiałam jej pewność i zdecydowanie, bowiem w naszych śmieciach często nie wiadomo co jest plastikiem a co papierem (np. kartony po sokach czy mleku, etykiety butelek, opakowania batonów i cukierków itp.) W dodatku jako posiadaczka domku letniskowego widzę, że mimo przymusowej opłaty śmieciowej mnóstwo ludzi wyrzuca śmieci do lasu. Czasami im się nie dziwię, bo my nasze śmieci, zwłaszcza gdy jest ich mało, najczęściej wozimy do domu z tego powodu, że jednorazowa wywózka w sezonie jesienno zimowym jest stanowczo niewystarczająca. Także nie wszędzie docierają śmieciarki; dopiero bombardowanie gminy mailami czasem pomaga. Worki pozostawiane przed domami, a zabierane w sezonie raz w miesiącu, rozwłóczą zwierzęta albo uszkodzą zawieje czy deszcze. Jednak wiezienie śmieci przez parę godzin samochodem osobowym razem z bagażami nie jest zbyt miłe, w dodatku w mieście czepiają się tego przywożenia dozorcy. Oczywiście wynika to z faktu, że zastosowano rozwiązania jedynie „dla oka”, a nie z troski o środowisko. Wnosząc opłatę śmieciową w dwóch miejscach, jestem wykorzystywana jako źródło dodatkowego zarobku gminy. Zamykanie blokowych śmietników nie przeszkadza szperaczom, za to utrudnia życie ludziom, którzy akurat nie są dysponentami kluczy od śmietnika lub nie mają ich przy sobie.

Także więc i tu widoczna jest polska bylejakość i fasadowość przedsięwzięć.

Szkoła przetrwania

W połowie lat siedemdziesiątych pewien chłopiec pisał list z obozu harcerskiego do swojej babci.

rysunek1

Jako jednak był to głęboki PRL, listy dzieci z kolonii i obozów zawsze były poddawane cenzurze wychowawców lub innych osób, ponieważ dzieci głupoty piszą. Sama, jako nauczycielka pracująca w szkole kilka lat i wyjeżdżająca na obozy tudzież kolonie letnie, z obowiązku tego wywiązywałam się niechętnie, nie dlatego żebym uważała wówczas kontrolę korespondencji za coś złego. ale po prostu szkoda mi było na to czasu. (Dzisiaj patrzę na to inaczej, chociaż… Prawdą jest iż fantazja dzieci i ubarwianie rzeczywistości nie zna granic).

Dlatego też przepuściłam pewien list z zimowiska, co skutkowało wielką aferą. Sprawa miała się tak: Po względnie ciepłej pogodzie któregoś dnia nagle przyszedł silny mróz. Byłam z dziećmi na spacerze nad strumykiem, którego woda była znacznie cieplejsza niż powietrze i silnie parowała. Nie jest to często spotykane zjawisko, więc dzieciaki były podekscytowane. Wyjaśniłam im powody tego parowania, podobnie jak i parowania oddechów i dzieci chciały zamoczyć ręce, żeby sprawdzić temperaturę wody, a jedna z dziewczynek w zapale umyła sobie w wodzie ze strumyka buzię. Potem dzieci pisały listy do domu (to był akurat dzień pisania listów), a że grupa była spora, skontrolowałam je pobieżnie. Dwa dni później zjechała cała grupa mam i tatusiów stanowczo żądając zabrania dzieci do domu przed końcem zimowiska i surowego ukarania wychowawczyni, narażającej zdrowie albo nawet życie ich pociech.

Co się okazało? Jedna z dziewczynek napisała w liście, że był silny mróz ale woda w strumyku była tak ciepła, że dzieci się kąpały.

Ale wracam do ingerencji wychowawców do treści listów. Tutaj widać ją w nagłówku. Dzieciak piszący przytoczony list miał babcię ale nie miał już dziadka, który zmarł. Jednak ktoś wytłumaczył dzieciom, że listy pisze się do babci i dziadka lub taty i mamy razem, i chłopiec posłuchał.

Dalsza treść jest niemniej ciekawa. Obecnie podobny program mają obozy survivalowe dla młodzieży, organizowane zresztą za niemałe pieniądze.

Reklamują się na przykład tak:

„EKSPEDYCJA ADRENALINY- Całodzienna wyprawa w teren, budowanie obozowiska, gotowanie na ogniu, nocleg w lesie, zadania wyzwania i Adrenalina dla każdego„

albo:

„Survival Camp

pionierka – budowanie sprzętów codziennego użytku, organizacja obozowiska

węzły – nauka wiązania różnego rodzaju węzłów i splotów

ogień – dowiesz się jak i gdzie najlepiej rozpalić ognisko

żywność – techniki pozyskiwania pożywienia i wody, kuchnia naturalna

budowa schronienia – schronienie improwizowane

zielona kuchnia – własnoręczne zdobywanie i przygotowywanie survivalowych posiłków (m.in. własnoręczne oprawianie ryby)”

O tym, że to tylko udawanie, przekonuje c.d. reklamy

„Jedzenie podawane w klimatyzowanej sali jadalnej. Smaczna kuchnia europejska i polska uwzględnia dietę wegetariańską  obejmuje cztery posiłki dziennie : śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację oraz suchy prowiant na drogę (opcja z transportem)”

Nawet więc nie ma potrzeby pieszego wędrowania z plecakiem! Tymczasem harcerz musiał sam zbudować sobie pryczę tj. zbić z drążków stelaż i wypełnić go przeplatanką ze sznurka (dziesięciolatek z listu na szczęście miał polowe łóżka, które zapewne, podobnie jak ocieplane namioty udało się wypożyczyć od wojska), napełnić siennik słomą albo sianem, (prawdziwy siennik można obejrzeć pod linkiem: http://natule.pl/siennik-naturalny-materac/ — wyszukiwarka grafiki Google pokazała tylko jeden prawdziwy siennik – inne to były jakieś maty z prasowanej słomy albo materace po prostu), wybudować latrynę i kuchnię.. Naczynia i kotły od gotowania myło się w strumyku i szorowało piaskiem, oczywiście nie używając żadnych detergentów, co powodowało, że zawsze były tłuste. Poza przyjazdem nie było żadnego transportu rzeczy, wodę nosiło się wiadrami ze strumienia, a prowiant przywoziło ze sklepu ręcznym wózkiem, jeśli płaski teren na to pozwalał, jeśli nie, nosiło się w plecaku, a większe ładunki na drągach przez kilka zmieniających się dwójek „tragarzy”. Plecaki nie były to takie zabawki, jak dziś się nosi na plecach, tylko wielkie i ciężkie, prawdziwe toboły. Oplecione zrolowanym kocem, z przytroczonymi menażkami i metalowymi butelkami na wodę (nie było jeszcze plastikowych), z przywieszonymi za sznurowadła dodatkowym obuwiem ,schnącym w marszu, ważyły zazwyczaj bardzo dużo i brzęczały przy chodzeniu. Nikt nie słyszał o kuchni europejskiej ani wegetariańskiej kuchni, jak również o klimatyzowanej sali jadalnej. Jadło się to, co samemu ugotowało. Kartofle z zsiadłym mlekiem, jakąś zupę albo kluski, czy kaszę. Czasem gotowało się na ognisku, a czasem można było pożyczyć od wojska kuchnię polową. Poniżej zdjęcie takiej, na której ja kiedyś grzałam dzieciom wodę do mycia:

kuchnia-polowa001

Zachętą dla harcerzy było zdobywanie sprawności. Dodać muszę, że obozy te były dotowane i opłaty wnoszone przez rodziców na ogół bardzo skromne. Dziś taki obóz kosztuje drożej niż niejedne wczasy dla 1 osoby w ciepłych krajach. Jako wspomnienie rozczuliła mnie prawie freudowska pomyłka – brak „gumy do życia”. I te niewielkie wymagania: pasek i latarka. Ech, łza się w oku kręci…

Na zakończenie list, tym razem z kolonii letniej. Tutaj też wychowawczo – choć nieco w innym rodzaju. Swego rodzaju też szkoła przetrwania — tyle że psychicznego.

rysunek3

O miłości trochę przedpotopowo

Miłość jest tematem, który wszystkich interesuje. Pamiętam siebie jako czternastolatkę z wypiekami na twarzy i w tajemnicy przed rodzicami zgłębiającą lekturę powieści „o miłości”. Tym większym szokiem dla mej idealistycznej i naiwnej natury okazała się sprawa rozwodowa rodziców na której zmuszono mnie do występowania w roli świadka i zajmowania stanowiska w sprawach, o których nie miałam zielonego pojęcia – także w sprawie własnej przyszłości. Ostatnie podrygi naiwności przejawiłam tuż przed zamążpójściem i choć ogólnie biorąc moje małżeństwo było udane, odbiegało o całe lata świetlne od moich naiwnych wyobrażeń. Byłam pewna że małżeństwo to taka przedłużona randka, gdy siedzi się we własnych czterech kątach na wygodnej kanapie, trzyma się za rączki i zwierza z najtajniejszych spraw. Razem chce się zbawiać świat i naprawiać wszystko, co popsute.

Niestety nie było ani własnego kąta, ani wygodnej kanapy, ani przedłużonej randki; co więcej, nie było żadnych zwierzeń i rozmów o sprawach najistotniejszych, a w tym i uczuciach. Dopiero wówczas zorientowałam się, że rozmawianie z innymi ludźmi jest tylko wówczas owocne, gdy ci inni chcą z nami rozmawiać. Kulą w płot trafiają liczni psychologowie z ich poradami, nawołując do omawiania przez pary spraw, które ich dzielą. Jest całe mnóstwo ludzi, często dobrych i odpowiedzialnych, którzy nie chcą z nami rozmawiać i im bardziej trudna sprawa, im więcej mamy wątpliwości, tym mniej chcą o tym rozmawiać. Po jakimś czasie zrozumiałam, że ważne jest pochodzenie, nie w sensie oczywiście klasowym czy środowiskowym, chociaż i to rzutuje na przyszłość związku, ale tradycje rodzinne, a więc czy rodzice rozmawiali z dziećmi, czy tylko wydawali im polecenia i karali, nie wnikając w myśli dzieci. Dziecko wychowane w trudnych emocjonalnie warunkach, obserwujące nieraz wszechwładną przemoc, nie tylko we własnej rodzinie, dziecko z którym nikt nie rozmawiał, a które zmuszone było samemu dawać sobie radę nieraz i ze sprawami o wymiarze ostatecznym – nigdy nie będzie dobrym rozmówcą w żadnej sprawie. Może nauczyć się wygłaszać przemowy, ale nie rozmawiać. U takich ludzi ważne jest co robią, a nie to, co mówią. W moim i starszych pokoleniach, urodzonych w czasie II wojny światowej, a nawet tuż po wojnie, zanim nastał tzw. „pierwszy wyż demograficzny” – kiedy zaczęły się rodzić dzieci chciane – takich ludzi jest większość. Czy to oznacza, że w moich rocznikach nie było miłości? Że nie było związków szczęśliwych, że w nich nie było spraw ciemnych, skrywanych, emocji wypartych i nie przepracowanych? Oczywiście nie. Tylko ludzie inaczej sobie dawali z nimi radę. I inne mieli wymagania. Inne sprawy były dla nich ważne.

Temat ten nasunął mi się w związku z kilkoma artykułami w Tarace, których autorki prezentują idealistyczną wizję miłości, prawie że bezwarunkowej i pełnego porozumienia ciał i dusz. Obserwacje szczęśliwej pary prowadzą jedną z nich do wniosku, że „Dwoje autentycznie kochających się ludzi roztacza wokół siebie aurę prawdziwego, zdrowego uczucia i spokoju. W świecie, gdzie wokół ludzie wzajemnie się obrażają, niszczą, nie tolerują i zabijają, a przytulanki można kupić już za kilkadziesiąt dolarów, bliskość z drugim człowiekiem stała się dobrem nadzwyczajnym i już niedługo trudnym do zdobycia.”

Alicja Baba w artykule „Miłość w cieniu czarnej dziury”

http://www.taraka.pl/milosc_w_cieniu_czarnej_dziury

odpowiedzialną za niepowodzenia w dążeniu do miłości czyni jedną stronę —: bo nie poznała wystarczająco siebie, bo bała się odrzucenia, bo nie potrafiła się wyzwolić z doświadczeń przeszłości, broniła się przed przyznaniem, że potrzebuje bliskości i nie umiała rozmawiać o swoich uczuciach. Swoje uwagi do tego artykułu zamieściłam pod nim, teraz jednak chcę napisać o swojej wizji miłości. Skłania mnie do tego jedno zdanie tego artykułu: Pisząc o owej czarnej dziurze, autorka charakteryzuje ją: Ten czarny wir to wewnętrzna śmierć, a śmierć to coś większego i niewytłumaczalnego, a także coś, co najlepiej zostawić sobie na sam koniec życia.”

W ten sposób obnaża swój sposób myślenia – osoby młodej, która niejedno doświadczyła – na miarę doświadczeń siedemdziesięciu lat bez wojny – ale nie chce i nie zamierza myśleć o tym, co będzie u kresu życia. Jakby ten kres unieważniał wszystko i czynił zbędnym wszelkie badania, nawet czarnych dziur. To jest zasadnicza różnica między czasem obecnym, a tym, w którym śmierć, umieranie, rodzaj tego umierania i postawa wobec śmierci były czymś najważniejszym, określającym człowieka.

Ten sposób myślenia osób nie znających tamtych czasów wpisuje się w powszechny obecnie kanon szczęścia wskazujący na to, że wszelkie wartości, przemyślenia, wskazówki dotyczyć powinny ludzi młodych jeszcze, ponieważ na starość wszystkich nas czeka wegetacja, zarówno poznawcza jak i sprawcza, nie mają więc sensu żadne działania zaplanowane na ten czas i lepiej go w ogóle pominąć w rozważaniach.

Takie myślenie ma uwarunkowania historyczne, zwłaszcza w młodych i niedojrzałych społeczeństwach, nastawionych na rozwój fizyczności. Także tych, wojowniczych, w których starcy byli rzadkością z wiadomych względów. Jednym z wielu przykładów jest prawodawstwo Sparty, w którym ponoć upicie się karano śmiercią, ale starcy powyżej 60 lat mogli czynić to bezkarnie, co rozumiem jako postawę zbliżoną do tej w dowcipie o nowym kodeksie drogowym, który rzekomo ma zezwolić emerytom, rencistom i niepełnosprawnym na przechodzenie przez jezdnię przy czerwonym świetle. Oba rozwiązania prawne mają wyrażać brak zainteresowania losem tej grupy osób.

Niemniej my, stare osoby istniejemy i póki co jest nas za dużo, lepiej więc nie poszukiwać naszych doświadczeń, można bowiem natrafić na sprawy nudne i zdaniem młodych dawno przebrzmiałe. Rozwój techniki ich zdaniem unieważnia wszelkie doświadczenia, a nie wyobrażają sobie na przykład nowoczesnej wojny bez techniki. Nie przyjdzie im do głowy, że technika może paść pierwsza i wówczas od tego czy będziemy potrafili skrzesać ogień, podsycić go i ugotować coś z niczego, może zależeć nasze życie. W takim krajobrazie nie jest i nie będzie najważniejsze, co ktoś mówi i czy zwierza się sobie, czy miłość jest zdrowa czy niezdrowa, czy para promieniuje swoim uczuciem czy nie, za to sprawą pierwszoplanową jest troska o drugą osobę, bystrość, szybka orientacja w realiach, przemyślność, wiedza i instynkt. Milczenie nie jest przeszkodą, żeby ktoś był najlepszym partnerem na trudne czasy. Nie są też taką przeszkodą sprawy seksu, ponieważ aby seks był udany muszą najpierw być zaspokojone wszystkie inne potrzeby człowieka jak głód, pragnienie i wreszcie poczucie bezpieczeństwa. Takich związków nie rozwiązuje się pochopnie z powodu wad charakterów, nieudanego seksu czy wreszcie deficytu wyglądu. I nie czarne dziury wewnątrz człowieka są powodem przemyśleń i analizy, a realność stopniowana od spraw najważniejszych do mniej ważnych.

Oczywiście, jak wówczas tak i dziś zawsze istnieją miłości nieszczęśliwe, niespełnione lub z przeszkodami. I jak dziś są osoby, które mają pecha w związkach oraz te, którym wszystko zawsze się układało. I wówczas, jak i dziś istnieją niespełnione marzenia, z tą tylko różnicą, że odrębność marzeń i rzeczywistości zawsze była wyraźnie dostrzegalna. Obecnie natomiast wydaje się, że obie te kategorie zmieszały się, tak jak ongiś były pomieszane w umysłach nastolatek.

Jest pewien portal dla seniorów bardzo silnie reklamujący się na FB, pełen informacji dla ludzi starszych ale często serwowanych z punktu widzenia młodych. Nie zawsze czymś atrakcyjnym dla seniorów są tańcujące wieczorki lub specjalnie dla nich portale randkowe. W jednej z takich informacji przeczytałam, że nawet wydarzył się przypadek, że na randkę umówiła się pani po siedemdziesiątce. Nawet!

Nie oznacza to oczywiście, że ludzie starzy nie pragną towarzystwa i możliwości rozrywki. Myślę jednak, że mają inne wymagania niż nastolatki. Ja o sobie mogę powiedzieć, że mam przyjaciół w różnym wieku, od bardzo młodych do starych i jeśli czasem myślę o ich wieku, to w kontekście tego, w jakiej epoce przyszli na świat. Tak się jednak składa, że rozmawia mi się lepiej z ludźmi młodszymi, są bardziej otwarci i mniej mają tematów tabu, jednak prawdziwe zrozumienie odnajduję czasem wśród tych, którzy rozmawiać nie lubią i nie chcą. Chyba, że nadal zostałam naiwną siedemdziesieciopięcioletnią dziewczynką. Nie odróżniającą zdrowej od niezdrowej miłości.

Zresztą ciekawym zagadnieniem do przeanalizowania i porównań byłoby pojęcia zdrowej i niezdrowej miłości, powiedzmy sto lat wstecz i obecnie. Niestety, autorka artykułu uchyliła się od wypowiedzi w tej sprawie.

img_-serce2843

Gołębie s… na bank

Jest sobie taki pseudoapartamentowiec w jednej z nowych dzielnic Warszawy, a w nim bardzo wiele mieszkań. Były one stosunkowo tanie, więc zasiedliły je gromadnie młode rodziny. Mieszkania są na ogół niewielkie i podstawową ich tendencją jest udawanie czegoś lepszego. Za PRL budowano tak zwane ciemne kuchnie, teraz zrezygnowano ze ścianki dzielącej kuchnię od salonu z obowiązkowym, wpisującym się w estetykę stołówek okienkiem po środku, tworząc tym samym iluzję salonokuchni i odpierając tym samym niechęć do kuchni bez okna. Tych iluzji jest więcej i zapewne skojarzenia z nimi kierowały osobami nadającymi nazwę ulicy, przy której budynek się mieści.

Ponieważ blok tylko udaje apartamentowiec, wiele rzeczy jest skonstruowanych jak najniższym kosztem; zwłaszcza te, które mają służyć osobom niepełnosprawnym są lekceważone, wszak mieszkają tu ludzie młodzi. Miedzy innymi schody prowadzące do oddziału pewnego banku nie są normalnymi schodami, tylko metalową kładką, podobną przeciwpożarowym konstrukcjom w dużych amerykańskich miastach. O ile jednak tam na co dzień nikt nie łazi po schodkach przeciwpożarowych, o tyle rzeczoną konstrukcję upodobały sobie dzieci skacząc po niej i tupiąc, jako że można tworzyć odrębne koncerty poruszając się po niej rytmicznie. Nawet małe pieski pod dyktando właścicieli wydają odpowiednie dźwięki, tak jest ona wrażliwa muzycznie. Wiem coś o tym, bo w mieszkaniu tym spędziłam kiedyś parę dni i z ulgą je opuściłam (wyłącznie z powodu tych schodków).

Ostatnio mieszkańcy otrzymali pismo od administracji:

snipimage

Eufeministycznie określony „lokal na parterze” to właśnie ów bank mieszczący się na półpietrze, któremu przeszkadzają odchody gołębi. Zapewne nie ma komu sprzątać tych metalowych, ażurowych schodków, którymi i tak nie chodzą pracownicy, bowiem oni mają do dyspozycji windę wewnątrz budynku. Oczywiście bank nie zwróci się po sąsiedzku do współlokatorów budynku, tylko dla większego posłuchu i „mocy urzędowej” posługuje się rzekomą „władzą”. Niemniej administracja budynku uważa, że gołębie w locie nie wypróżniają się i koniecznie musi ktoś im umożliwiać zagnieżdżenie się na balkonie, aby odchody pojawiły się na terenie szacownej zapewne instytucji, której jednak nie stać na regularne sprzątanie.

Działaniom teorii spiskowych ulegamy zapewne wszyscy w mniejszym lub większym stopniu. Częściej (jak owa administracja) nie próbujemy sobie jednak z nimi radzić w rozsądny sposób tylko w pierwszym rzędzie znajdujemy winnego. Wzbudzamy w nim (jeżeli takowy jest) wyrzuty sumienia, a dla większej pewności, że zadziałają, grozimy odpowiedzialnością karną powołując się na jakieś numery jakichś paragrafów, których i tak nikt nie będzie szukał, przyjmując ich treść na wiarę, podobnie jak przyjmuje się że system TEAEDE powoduje śnieżną biel pranych tkanin. Pozostaje wątpliwość – skąd wiadomo bez rewizji i oględzin rzekomego balkonu, że u kogoś jest gniazdo gołębi?

Tym, którzy mówią, że PRL słusznie przeminął odpowiadam, że jest to całkowita nieprawda. W mieszkalnictwie nie przeminął, jest ono ostatnia ostoją tego ustroju. Przypomina mi się akcja w pewnym budynku na Bródnie, gdy administracja doszła do wniosku iż smród panujący latem na klatce schodowej zawdzięcza się osobie hodującej na balkonie gołębie i dokarmiającej zimą koty. Ponieważ jednak teoria ta była zbyt mało spiskowa, rozszerzono ją o podejrzenie, iż właścicielka lokalu wykorzystując system centralnego ogrzewania w lecie nieczynny, pędzi bimber używając kaloryferów jako wężownicy schładzającej destylowany alkohol. Policja, która zrobiła nalot na rzekomą melinę pijacką niczego takiego nie stwierdziła poza obecnością właścicielki śpiącej od kilku tygodni we własnym łóżku, jednakowoż bez oznak życia.

Innym kwiatkiem PRL-owego mieszkalnictwa są moje własne doświadczenia. W czasach, gdy niewiele samochodów jeździło po ulicach Warszawy i nikt nie wyznaczał miejsc do parkowania, a na naszym osiedlu było samochodów zaledwie kilka, byliśmy szczęśliwymi posiadaczami samochodu marki Syrena. Mąż miał ulubione miejsce parkowania, bowiem miał widok z okna na naszą skarbonkę, ale miejsce to nie odpowiadało komuś z wszechwładnej administracji. Otrzymaliśmy więc oficjalne pismo, że mamy zmienić miejsce parkowania ponieważ samochód nasz zasłania widok na drzwi sklepu i nie widać czy jest on otwarty. Dodać muszę, że tylko w prostej linii zasłaniał komuś widok , bowiem samochód dostawczy bez przeszkód przed nim stawał, jak i inne pojazdy.

Tymczasem istnieje prosty sposób odstraszania gołębi od siedziby banku. Kosztuje ok. 10 zł za sztukę, jest odporny na deszcz i wiatr, nie wydala odchodów i tylko trzeba od czasu do czasu rekwizyt ten przestawić. Polecam!

img_kruk2834

Strategie

fridakahlo-1309075-h

Frida Kahlo

 

Wczoraj z moim wieloletnim przyjacielem rozmawialiśmy o bólu. Znamy się kilkadziesiąt lat i jego przewaga nad innymi moimi przyjaciółmi polega na tym, że możemy ze sobą rozmawiać o wszystkim nie unikając tematów i nie cedując odpowiedzi na innych. Problem tylko w tym, że czasem brakuje nam wspólnych pojęć. Kiedyś razem studiowaliśmy i opracowywaliśmy strategie radzenia sobie z ryzykiem i kryzysami, teraz przyszedł znowu na nas oboje czas wołający o strategie.

Mój przyjaciel opowiadał mi, jak radzi sobie ze swoim bólem. Opowiadał mi, że owija się wokół swego bólu.

– Jak to robisz? – pytałam, ale nie potrafił mi odpowiedzieć.

– Po prostu robię tak. Moje ciało staje się zaporą, przez którą ból nie wydostaje się na zewnątrz.

­ Ale on wtedy zostaje w tobie…

­ Jasne, że zostaje. Zawsze zostaje.

Już miałam nadzieję, że dowiedziałam się o nowym sposobie (nie walczyć, wchłonąć, stłumić samym sobą), a tu nic. Nawet nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam. Jak wspomniałam, nasze warsztaty pojęciowe od tamtych czasów rozjechały się.

Zastanowiłam się nad swoją strategią. Zaczynałam zawsze od uspokojenia bólu. Usiłowałam wniknąć do jego środka, ugłaskać go, prawić komplementy, że przecież nie będzie taki podły, wszak znamy się kilka lat i musimy jakoś pokojowo współżyć. Czasami odpowiadał na moje perswazje, czasami zaś perfidnie i złośliwie ignorował je. Możliwe zresztą, że przez moje błagania przebijało zniecierpliwienie, a on je wyczuwał i złośliwa strona jego natury brała górę, postanawiając udowodnić, kto tu rządzi.

Wówczas przystępowałam do innej akcji. Jak wojna to wojna, nie myśl sobie, że zdobędziesz mnie łatwo. Mój ból często zdawał mi się grubą liną, splecioną z cieńszych sznurków, a te z jeszcze cieńszych nici. Zwijanie liny z kłębek nie miało sensu, ból nie zmniejszał się, a zacieśniał i koncentrował o wiele silniejszy, za to w jednym punkcie. Należało go więc raczej rozluźniać. Kiedy kłębek powoli się rozplątywał zaczynałam do oddzielania od siebie poszczególnych sznurków, a potem rozczepiania ich na cienkie nici. I wówczas zabierałam się do likwidowania owych cienkich, niewiele na pozór znaczących nitek. Ich wrogość tkwiła w ilości, w pojedynkę wydawały się słabe i podatne na moją silną wolę. Istotnie, strategia sprawdzała się gdzieś do siódmej, ósmej nitki, potem nie wiadomo czemu przestawała działać. Czyżby moje naturalne zdolności ograniczały się do unicestwiania tylko kilku nitek, a reszta przekraczała moje możliwości, czy też brakowało mi wiedzy lub strategia nie była obliczona na moje autentyczne siły? Może nie byłam zbyt wytrwała albo wystarczająco zdeterminowana?

Nasze doświadczenia nie są i nie mogą być jednakowe, bo poza tym każde z nas doznaje innych rodzajów bólu. Mój ból zazwyczaj (poza pewnymi szczególnymi przypadkami z których jeden zaprowadził mnie ostatnio do szpitala) nie jest bólem ciągłym. To ból złośliwej, jak wspomniałam, natury. Łatwo mu zapobiec błyskawicznie – wystarczy zastygnąć w bezruchu. Tylko ile czasu można się nie rusza?. Nawet leżąc trzeba co jakiś czas przewrócić się na drugi bok, zmienić pozycję, a co więcej, wyszukać następną, wygodniejszą, w której dłużej można trwać. Ostry ból zginania nogi (nie zawsze tej samej) i znajdowania dla niej lepszego ułożenia lub niewłaściwy skręt kręgosłupa może skutecznie rozbudzić i przywołać bezsenność aż do rana. Ale w końcu nigdzie mi się nie spieszy, mogę sobie na nią pozwolić. W dzień zaś może zniechęcić do eksperymentów i w ogóle do czegokolwiek, zwłaszcza, gdy nie można się wspomóc lekami.

Najgorszy jest jednak ból wstawania po dłuższym siedzeniu, ból stawiania pierwszych kroków i ból chodzenia, gdy zdawać by się mogło, że już się rozchodziłam. Ograniczanie ruchu nie prowadzi do niczego dobrego – im dłuższa chwila komfortu – tym większa późniejsza kara.

Z takim bólem nie można wchodzić w układy. Trzeba się przemóc i mimo niego chodzić. Wstawać w nocy i chodzić, chociaż jest się sennym i przed chwilą przeżywało się miłe sny, w których wnętrzu pragnęłoby się pozostać jak najdłużej. Nie da się wokół takiego bólu zawinąć ani rozczepić go na sznurki i nitki. Właściwie nie wiadomo co z nim robić. Przeżyć i żyć dalej aż i tego się odechce.

Porozmawialiśmy sobie z moim przyjacielem o rodzajach bólu i różnych pomysłach do wypróbowania i od razu zrobiło nam się lżej. Chociaż na ogół ból nie lubi, żeby o nim rozmawiać, wzmaga się wówczas i dokucza bardziej. Tym razem jednak uspokoił się. Może czekał na to, co wymyślimy? Albo ponieważ był już późny wieczór sam się zmęczył?

1-hieronim-bosch-xvi-w

Hieronim Bosch

 

Pojazd prababci mniej ezoterycznej

Pozbywszy się „przydasiów” jednego rodzaju, obrasta się w inne. Zazwyczaj jednak w miarę upływu czasu przydasie stają się coraz mniej atrakcyjne, prymitywniejsze wręcz, niemniej człowiek bardziej się od nich uzależnia.

Fascynowały mnie zawsze graciarnie, a wśród nich najbardziej zagracone graciarnie w miniaturze, czyli wózki bezdomnych. Ich zagadkowa zawartość tylko częściowo wiąże się z zajęciem zbieractwa; trzon kolekcji stanowią jednak rzeczy, których bezdomni nie chcą lub nie mogą nikomu zostawić, a które są im niezbędne do życia. Oczywiście nikt bezdomnemu pytań o ich dobytek i jego zastosowanie nie zadaje z grzeczności lub braku zainteresowania, przeznaczenia niektórych z rzeczy można się domyślić szybciej lub wolniej.

bezdomny-z-wzek-na-zakupy-33201941

imagine-no-possessions-img_3578

man-pushing-his-personal-belongings-in-a-shopping-cart-through-traffic-abye7j

Także ja, chociaż wcale nie bezdomna, zaczynam gromadzić rzeczy niezbędne w swoistym rodzaju wózka do wycieczek po moim mieszkaniu. Pobyt w szpitalu i zastosowana kuracja na jakiś czas wykluczyła wszystkie wcześniej stosowane środki przeciwbólowe i przywołała całkiem nową geografię dawno znanych okolic. Jeśli bowiem jakaś rzecz mi spadnie na ziemię trudno za każdym razem jechać do miejsca, gdzie znajduje się przyrząd do podnoszenia przedmiotów z ziemi – oszczędniejszą wersję tego przedmiotu w postaci szczypiec do grilla muszę wozić ze sobą. Przeniesienie talerza z obiadem z kuchni do jadalni jest przedsięwzięciem logistycznym, które musi być zaplanowane w każdym szczególe, bowiem gdy talerz taki wyląduje na ziemi, sprzątanie jego oraz zawartości może zabrać pół dnia (z przerwami na konieczny odpoczynek). Łatwiej jest ze szklankami z herbatą i po herbacie, te mieszczą się w koszyczku przymocowanym z przodu pojazdu, przerobionym z koszyczka łazienkowego, nabytego za cenę 9 zł, odpowiednio wygiętego obcęgami. Niestety, specjalny koszyczek do mojego pojazdu, o szerokości 15 cm, mieszczący może coś więcej niż puszkę coca-coli, ale nie talerz, w sklepie internetowym kosztuje pięć razy drożej, niewspółmiernie do jego wartości.

http://www.pomocedlaseniora.pl/pomoce-do-poruszania/chodziki-i-balkoniki/koszyk-na-balkonik-rehabilitacyjny

W ogóle sklepy internetowe, mające opinię tańszych od zwyczajnych, niemiłosiernie zdzierają skórę z zamawiających przedmioty ułatwiające życie dla inwalidów. Wiadomo, że ten nie wstanie i nie pójdzie do sklepu stacjonarnego. Zgadnijcie ile kosztuje przyrząd z drutu do zakładania skarpetek? Aż 65 zł! http://www.pomocedlaseniora.pl/pomoce-codzienne/pomoce-do-ubierania

Ale dość narzekania na wysokie ceny. Poniżej fotka mojego pojazdu. Dodam tylko, że zwisający z boku woreczek (haftowany przez meksykańskie kobiety) mieści oba moje telefony plus ładowarkę do podłączenia w miejscu, gdzie aktualnie dłużej przebywam, zabytkowa siatka zaś, pamiętająca jeszcze czasy wczesnego PRL, przeznaczona jest na przedmioty o większych gabarytach, jak książka czy laptop albo pusty talerz po jedzeniu.

urodziny-26-listopada-008

Brakuje jeszcze klucza rowerowego, bowiem śrubki pojazdu stale się luzują i trzeba je dokręcać, muszę znaleźć na niego inny woreczek. Tak mści się funkcja polegająca na możliwości składania pojazdu i chowania go do bagażnika samochodu – składany był tylko dwa razy ale śrubki (podobno materia zapamiętuje ulubione kształty) wolą jeździć samochodem, niż kuśtykać z babcią po mieszkaniu.

Poza tym pojazd (aczkolwiek sprawiający wrażenie mini-graciarni) sprawdza się w działaniu, ale mam dalsze pomysły jego udoskonalenia – przynajmniej do czasu, gdy będę zmuszona zamienić go na bardziej luksusowy, z napędem ręcznym, ale ta inwestycja musi jeszcze poczekać na przebudowę kuchni. Dowodem na to, że można znakomicie z jego pomocą prowadzić życie towarzyskie jest fotka z moich urodzin:

urodziny-26-listopada-007

Niestety, goście zajadali się wspaniałym sushi, ja zaś musiałam ograniczyć się do herbaty (słabszej niż bym chciała) i kawałeczka drożdżowego ciasta. Za to bujnie kwitnie moje życie wewnętrzne, napady smuteczku leczę twórczym natchnieniem i dalszym obmyślaniem wynalazków.

Na koniec anegdota z przyjęcia. Fakt, że jeszcze nie ogarniam wszystkich implikacji mojego nowego oprzyrządowania potwierdza zgorszone pytanie jednej z obecnych pań, widzących mnie wędrującą do toalety: „ Jak to, z herbatą udajesz się do ubikacji? To niehigieniczne!”.

Ciężki nacjonalistyczny rap

W odcinku „Prababci” „Muzyka bywa dwuznaczna” http://www.taraka.pl/kreatywne_zarzadzanie_rzeczywistoscia_1

Pisałam trochę o ukraińskiej muzyce narodowo-ojczyźnianej, z mieszanymi zresztą uczuciami. Jakkolwiek jednak zastrzeżeń do tego rodzaju muzyki miałam trochę, przyjmowałam, że jej ton jest zrozumiały w obliczu agresji, której Ukraina doznała. Muzyka ta zresztą była śpiewna i tylko słowom i obrazom z klipów należało zawdzięczać fakt, że czasem dostawało się dreszczy niepokoju.

Zupełnie inne uczucia towarzyszą mi przy odsłuchiwaniu ( co czynię z ogromną niechęcią) polskiej muzyki patriotycznej, której tony tak mnie przestraszyły w czasie przymusowego nocnego słuchania jej w szpitalu. W dyskusji pod odcinkiem w Tarace opisującym mój tamtejszy pobyt http://www.taraka.pl/lokal_pod_kandelabrami

niektórzy komentatorzy podkreślali, że jest ona raczej zjawiskiem pozytywnym. Na moje zapytanie, czy nie przerażają dyskutanta młodzi z ONR z ich przemówieniami i pieśniami, co bardzo delikatnie nazwałam „koncertem muzyki patriotycznej”, jeden z nich pisze pisze: „Nigdy nie widziałem ich pochodów.  W tym roku nawet państwowa telewizja pokazała tylko jakieś urywki. Jeśli wykrzykują hasła wyraźnie propolskie, to raczej dobrze. Ktoś w końcu powinien domagać się by Polska przestała być tylko schowkiem na miotły w zamożnym europejskim domu. W tym dziele raczej nie można liczyć na żadną partię, ani na obecny rząd. Kiedyś ludzie w tym wieku szli do wojska i tam mogli sobie postrzelać i pobiegać, teraz stanowią problem socjologiczny.”

Potem zaś wikła się w jakąś opowieść o kontestującej rząd PiS cioci.

Odpowiedziałam, że nie tyle jest ważne CO wykrzykują, ile JAK wykrzykują. Dziś krzyczą jedno, jutro mogą krzyczeć coś innego. Uściślając, ważny jest ładunek agresji, nienawiści w ogóle niczym nie hamowanej, nawet porywami rozsądku. To właśnie jest w tej muzyce, niezależnie od treści poszczególnych utworów.

Nie chcę się bawić tu w politykę, ocenę rządu i jego polityki oraz ocenę założeń organizacyjnych ONR i jego tradycji. Patrzę na zjawisko owej muzyki z punktu widzenia starej kobiety, która przeżyła lata rozmaitych indoktrynacji, w tym także stalinowskiej i coś niecoś wie o życiu. Widzę także to zjawisko przez pryzmat czegoś, co nazywamy „duchowością” (choć to bardzo nieprecyzyjne pojęcie) i co powinno w przybliżeniu być bliskie czytelnikom Taraki, a nie zawsze jest, bowiem owa idealistycznie pojęta duchowość kłóci się nieraz z praktyką i trzonem twardych, materialistycznych poglądów politycznych.

Posłuchajmy przynajmniej na początek kawałka takiego utworu:

https://www.youtube.com/watch?v=5IO6RW6MIms&list=PL5qXDxmMFLxvuY8NTCZJH2pDbXJHU08VA

Natrafiłam na niego przeczesując zasoby narodowo-patriotycznych pieśni w poszukiwaniu rytmów (nie słów, bo ich nie znałam) koncertu wysłuchanego w szpitalu. To był właśnie ten rytm, nieco wolniejszy niż w zwykłym, ciężkim RAP-ie, ale dodatkowo wyposażony w zgrzytające dźwięki (nie wiem jaki to instrument), mogące wywołać panikę i zapewne celowo w tym celu wykorzystane. Dodam, że wielu utworów, prawdopodobnie najbardziej wyraziście ilustrujących moją tezę nie udało mi się wysłuchać z powodu ich usunięcia z uwagi na niezgodne z prawem treści – co nie zmienia faktu, że mogły być prezentowane na rozmaitych koncertach.

W podobnym rytmie i stylu muzycznym jest inny utwór, którego tekst jest dość dobrze artykułowany oraz dzięki temu zrozumiały i z pozoru zawiera spis sukcesów Polaków, a więc pozytywne patriotyczne odwołanie. Brak tu wulgaryzmów, prężenia gołych muskułów, mundurów, broni, nawoływań do rozwalenia wszystkiego w czambuł, żeby na gruzach budować nowy, lepszy świat. Tylko ten rytm…

https://www.youtube.com/watch?v=8ZsaoAN8yKs&index=80&list=PL5qXDxmMFLxvuY8NTCZJH2pDbXJHU08VA

Podobnej subtelności uniknięto w innym klipie. Stek wulgarnych wyzwisk zawierający swoisty spis wyczytanych w prasie i internecie informacji i pomówień, przemieszanych bez ładu i składu, to wyraźny trop w kierunku uzasadnienia roz…lenia wszystkiego, żeby rzekomo na gruzach starego budować nowe. To dość popularna teza, lansowana wielokrotnie w historii, że należy najpierw zburzyć, żeby coś budować, nigdy jednak nie przyniosła dla narodów czegokolwiek korzystnego (Kambodża/Kampucza, Chiny, Państwo Islamskie i in.) Ciekawostką lokalną jest tylko idealistyczna ideologia poparta licznymi wulgaryzmami, z typowym polskim znakiem przestankowym: k…a.

https://www.youtube.com/watch?v=2rSRhE5hoBY&index=97&list=PL5qXDxmMFLxvuY8NTCZJH2pDbXJHU08VA

Ten drażniący rytm powraca i powraca w kolejnych utworach:

https://www.youtube.com/watch?v=9xmCYtaydBk&index=104&list=PL5qXDxmMFLxvuY8NTCZJH2pDbXJHU08VA

a także innym, nawołującym do totalnej demolki raczej bez uzasadnienia:

https://www.youtube.com/watch?v=tJLOOQO49mY

Utwory wybrałam ze względu na ich stronę muzyczną, bo ona najsilniej przemawia. Niestety, treści utworów są w przeważającej mierze głupie i prymitywne, prezentujące fantazje o przeszłości bez kontaktu z realiami i fantazje o przyszłości bez pomysłu na życie. Zespoły utożsamiają się z Polską przez siebie wymyśloną, nieprawdziwą i nierealną, a patriotyczność t zaangażowanie broni i pięści. W tej wymyślonej Polsce są tylko wytatuowani mężczyźni, obnażający napakowane muskuły; brakuje kobiet, starców, naukowców, ludzi pracujących tak czy inaczej, żyjących zwykłym życiem. Tłem są jakieś porozwalane rudery, które istotnie nadają się do rozwalenia, jakieś sztandary i symbole, rozmaite hasła, niektóre przerażające.

comment_mkhegjiqic3qgddfgjtatlehk9phh7vh

Jako stara, niepełnosprawna kobieta mam prawo się bać, nie mam wystarczająco chyżych nóg, żeby uciec. Kto wie, czy nie jestem przypadkiem wrogiem ojczyzny ( z wielu powodów).

onr-antysemicki

Lokal pod kandelabrami

Tak się stało, że parę dni przed Dniem Niepodległości los usytuował mnie w pozycji istoty krańcowo uzależnionej od innych. Kilka nocy wielkiego bólu i trudności z uzyskaniem pomocy lekarskiej zaprowadziły mnie wreszcie w podwoje lokalu pod kandelabrami.

rysunek2425

Z artystycznego punktu widzenia przed oczami miałam urzekające widoki – kompozycje zmieniających się, przezroczystych form, których przejrzystość zwiększała się w miarę ubywania płynów; napotykałam także na wyzwania intelektualne, polegające na ocenie i obliczaniu czasu szybkości ich przepływu (ach, te zadania z ostatnich klas podstawówki, gdzie jednym kranem coś wpływa, a innym wypływa!) i  znane każdemu hazardziście dylematy większych szans. Co bardziej jest prawdopodobne: skończenie kroplówki czy zsiusianie się – jako że łazienki były zbyt małe, żebym zmieściła się w nich z chodzikiem i kandelabrem, nie mówiąc już o tym, żeby do nich dotrzeć. Ale nic tam! Zacznę od początku.

Znacznie wcześniej miałam sen. Pojawił się w nim mój zmarły mąż (kiedy w snach pojawiają się moi zmarli, zazwyczaj oznacza to ostrzeżenie, a mąż pojawia się w nich raczej rzadko i jego ostrzeżenia są bardzo poważne), który przebywał rzekomo gdzieś na delegacji i po długim czasie wrócił.  Ciekawy był nie tyle jego powrót (wiedziałam, że zmarł, a nie wyjechał, ale było mi to raczej obojętne), ile pojazd, którym wrócił. Była to biała furgonetka, podobna tym, jakimi w amerykańskich filmach jeżdżą lodziarze, ale zdobiona licznymi złoceniami i z drzwiczkami na jednym boku niczym w PRL-owskich białych kredensach.  Za każdymi drzwiczkami znajdowało się wiele półmisków ze smakowitymi potrawami, ale najlepiej zapamiętałam michę sałatki jarzynowej polanej obficie majonezem, którego słoik stał obok z wetkniętą łyżką, zapraszając do nabrania jego dodatkowej porcji.

Obejrzawszy te wszystkie wspaniałe potrawy zwróciłam wzrok na mojego ślubnego i zdziwiłam się bardzo, bowiem zamiast czarnych, miał jasne włosy z grzywką, podobną do grzywki Trumpa. Nawet pytałam męża, dlaczego zmienił fryzurę, ale jak  inni zmarli w moich snach nie odzywają się w ogóle, tak i on nic nie powiedział, chociaż wywnioskowałam, że jeszcze mnie odwiedzi.

Ta pierwsza część snu ostrzegała mnie przed jakimś jedzeniem albo konkretnymi potrawami, ale zlekceważyłam to. Wtedy tłumaczyłam sens śnienia błędnie, inaczej niż dziś.  Grzywka a`la Trump mogła sugerować, że to on wygra wybory i istotnie je wygrał w czasie mojego pobytu w szpitalu, choć dowiedziałam się o tym znacznie później. Temat wyborów w USA nie interesował mnie w ogóle, łamałam sobie więc głowę, co ten fragment miał oznaczać. Jak zwykle szukałam rzeczy skomplikowanych, choć proroctwo było banalne i zaplątało się po prostu w moje prywatne sprawy.

Druga część snu pokazywała moją siostrę, chorą, leżącą w łóżku (oczywiście to było przeniesienie – nie ona zachorowała, ale ja). Z jakichś powodów było ważne, żeby przyjechał mój mąż i sprowadził księdza. Po ponagleniach przyjechał i przyjechał także ksiądz. Ksiądz pojawił się w furgonetce, także typu amerykańskiego, z płaską tylną  częścią i wskutek tego z doskonale widoczną przez okienko uniesioną ręką,  trzymającą żółtą książeczką ze złotymi zdobieniami typu arabskiego – jak np. w wydaniach baśni wschodnich. Ksiądz już odjeżdżał, gdy poczułam, że powinnam mu zapłacić za poświęcony siostrze czas i pobiegłam za samochodem. Ksiądz zatrzymał się, ale ponieważ obie ręce miał zajęte (zrozumiałam, że nie wolno mu odłożyć książeczki, a drugą ręką trzymał kierownicę), położyłam pieniądze na siedzeniu obok niego. Układając i odliczając banknoty stwierdziłam, że chyba są fałszywe, ale nie byłam pewna, wszak brałam je wcześniej z bankomatu. Fakt, iż mogłam zapłacić księdzu fałszywymi pieniędzmi tak mnie zestresował, że obudziłam się pełna poczucia winy. Może powinnam uprzedzić księdza, że banknoty są trefne albo w ogóle nie płacić? W rzeczywistości wokół wizyty księdza w szpitalu u sąsiadki przyjmującej codziennie Komunię powstał pewien niemiły zgrzyt już na samym początku pobytu – ale o tym później.

Ale wracam do mojego pojawienia się na sali z kandelabrami.

rysunek9-31

Kiedy położyłam się na łóżku i zostałam ometkowana i pokłuta oraz podłączona do kandelabrów przez wampiry w fioletowych rękawiczkach, pierwszym, co rzuciło mi się w oczy,  były dwa symbole utraty wolności. Na mnie zrobiły wrażenie wołania: porzućcie wszelką odwagę, wy, którzy tu przybywacieOdtąd inni będą decydować za was. Miałam wiele godzin na kontemplację tego obrazu:

szpiyal-7-14-listopad-028

Telewizji jednak nikt tu nie oglądał; nawet ja miałabym trudności ze zrozumieniem co należy zrobić, żeby ją uruchomić, w dodatku potrzebna była karta no i konto w banku, ale ile chorych w szpitalu byłoby zdolnych do jej uruchomienia i biegania co 15 minut po przedłużenie obrazu? Niemniej czarny ekran nocą odbijał uliczne światła i to tworzyło iluzję działania. Jak w filmach o nadzorze Wielkiego Brata.

Spoglądając w przeciwną stronę, miałam przed oczami całkiem inny, niedawny obraz – wspomnienie z promu i toastu szampanem na  udaną podróż. Teraz mało atrakcyjna bateria butelek z wodą okazała się niepotrzebna, chyba że dla rzucania refleksów od latarń i przejeżdżających samochodów – całość pożywienia i picia dostawałam dożylnie.

szpiyal-7-14-listopad-043

sztokholm-205

Porównania własnego statusu nasuwały się same; chcąc nie chcąc przed oczami przewijały się obrazy.

W ogóle obrazy – to inne doświadczenie, które odkryłam w piątej czy szóstej dobie odżywienia pozajelitowego. Zazwyczaj pojawiają się na pograniczu jawy i snu, mnie tym razem dopadły jako tło przebijające nawet w chwilach całkowitej przytomności, w pełnym słońcu (okno przy moim łóżku wychodziło na wschód) i wieczorami przy przyćmionym świetle, bez różnicy. Wizje te były niesłychanie sugestywne, pełne kolorów i dekoracyjne, ogólnie rzecz biorąc pokazywały krajobrazy, w które wchodziło się po przejściu bogato zdobionych haftami różnokolorowych zasłon, najczęściej czerwonych, niebieskich lub purpurowych, ale o strukturze trójwymiarowej, żywej, wybrzuszającej się w różnych kierunkach, wśród których to fałd przesuwałam się dostojnie i płynnie. Przebijały zawsze przez zwyczajny, codzienny widok, nie ginęły z otwarciem oczu.

Wielka wrażliwość, która się wraz z nimi pojawiała, była zjawiskiem pożądanym, bo pozwalała kontemplować kolejne krajobrazy, w których kwitnienie drzew (lub coś w rodzaju kwitnienia, polegające na przykład na zamianie śniegu pokrywającego gałązki na żółty pyłek z pręcików kwiatów, przy nieistnieniu samych kwiatów) dawało poczucie szczęścia i unoszenia się ponad miałkimi wydarzeniami dnia codziennego. Wystarczyło na chwilę zamknąć oczy i obrazy potężniały.

Kiedy pojawiło się więcej przerw między kroplówkami i mogłam częściej chodzić, patrzyłam w okno i choć widok był miły, tęskniłam za innym, niedawnym widokiem z podróży:

szpiyal-7-14-listopad-053

sztokholm-174a

Dla zaspokojenia swojej tęsknoty mogłam udać się do innego pomieszczenia, skąd widok był jeszcze bardziej olśniewający:

szpiyal-7-14-listopad-012

Chociaż samo pomieszczenie zbyt ciasne i bez uchwytów dla niepełnosprawnych i nie mieszczące mnie z balkonikiem, z którym się poruszałam, nie zachęcało do kontemplacji, zwłaszcza, że drzwi były otwarte, a kolejka niecierpliwiła się.

W ogóle wystrój wnętrz lokalu pod kandelabrami przypominał wczesny PRL w upadku. W pokoju znajdowała się jedynie umywalka, nad którą brakowało żarówki, a kafelki odpadały od ściany. Strudzonemu podróżnikowi na drodze od łóżka do umywalki wypadało przysiąść i odpocząć na miękkim i wygodnym fotelu, którego estetyka jednakowoż budziła zastrzeżenia.

szpiyal-7-14-listopad-056

Na szczęście design lokalu nie przekładał się na fachowość personelu – wszyscy od lekarzy począwszy na salowych skończywszy byli znakomicie profesjonalni, a co najważniejsze, nie przejawiali żadnych oznak zniecierpliwienia wobec niemrawych i głupawych oraz marudzących klientów pensjonatu.

W tej sielance była potężna łyżka dziegciu. Było nią Święto Niepodległości. Długo w noc, kiedy niektórym dopiero kończyły się wieczorne kroplówki, ale światła były zgaszone lub przytłumione, niedaleko od szpitala zorganizowano koncert patriotyczny. Człowieka o drugiej, trzeciej w nocy, w dodatku w niepewnej sytuacji życiowej ogarniają silne lęki egzystencjalne. Tak było i ze mną. Zamiast jednak rozczulać się nad sobą, jaki miałam zamiar, poczułam grozę. Gdybym nie była przywiązana rurkami i unieruchomiona na amen może bym wstała i zaczęła uciekać. Nie słyszałam słów owych pieśni, ale sam ich rytm naładowany agresją, butą i groźbą,   przetykany jakimiś skandowanymi rytmicznie frazami przy wrzaskach aprobaty, zdawał się mówić: idziemy po ciebie, nie uciekniesz nam. Same męskie głosy, twarde i zajadłe. Przypomniały mi się opisy eliminacji starych i chorych przez hitlerowców i wyskoczyłam nagle ze swoich pięknych wizji pełna lęku. Muzyka ta natychmiast podziałała na ciało – leki przeciwbólowe i rozkurczowe wzięły odwrót przed owymi patriotycznymi pieśniami wzmocnionymi wybuchami petard czy rac.

Na szczęście rankiem nikt po nas nie przyszedł , oprócz oczywiście wampirków z kroplówkami, a ranek w lokalu zaczynał się o piątej.

Teraz trochę o lokalnych zwyczajach. Przybywający doń nie jest informowany o tym, co wypada, a co nie, więc często popełnia rozmaite gafy i błędy. My, ludzie wychowani w PRL, mamy wpojony szacunek dla każdej władzy, więc boleśnie przeżywamy sytuacje, w której postąpiliśmy wbrew niepisanemu kodeksowi. Na przykład pilot służący do przywoływania wampirków, użyty dla odłączenia kroplówki, która skończyła swój żywot, w zgubnym dążeniu do przynajmniej chwilowego odzyskania wolności, jest poważną gafą.

– My pamiętamy – mówią wampirki – tylko nie zawsze mamy czas i nie lubimy poganiania. Święta racja, ja też nie lubię. Inną gafą jest pisanie lub notowanie czegoś. Leżąc na zbiorowej sali i mając sporo czasu na tworzenie, nie mogłam nagrywać na dyktafonie swoich myśli i spostrzeżeń, a niektóre chciałam pozostawić do późniejszego ewentualnego rozwinięcia, jako że na bieżąco nie byłam w stanie określić, co jest istotne w tych pomysłach, a co nie, ale zarówno ważne jak i nieważne umykają tak samo chyżo.

Zarówno moje sąsiadki jak i część personelu patrzyła podejrzliwie, domagając się poinformowania publiczności, co ja zapisuję i po co, zwłaszcza, że mając smartfon i czytając czasem na nim gazetę (o ile zgięcie ręki w danym momencie nie tamowało przepływu płynów do żyły), wchodziłam do kręgu ludzi którzy… Właśnie, którzy co? Uważają się za lepszych? Donoszą? Nie mam pojęcia, ale coś podobnego opowiadał mi kiedyś mój nieżyjący kuzyn po swoim pobycie w jakimś szpitalu. Widać pisanie i czytanie jest w Polsce czynnością egzotyczną, mało tolerowaną.

Tu dochodzę do sprawy księdza. Nieopatrznie opowiadałam komuś przez telefon mój sen i jednej z sąsiadek wpadł w ucho fragment o księdzu, któremu we śnie zapłaciłam fałszywymi banknotami. Przyzwyczajona, że ludzie publicznie gadają przez komórki o wielu gorszych rzeczach, nie wzięłam pod uwagę, że ktoś słucha tego z zainteresowaniem, a co gorsza, usiłuje wiedzę tę wykorzystać. Pani sąsiadka uznała że śniąc coś takiego zgrzeszyłam i postanowiła dopilnować, abym z grzechu tego się wyspowiadała. Ponieważ ksiądz przychodził codziennie z Komunią do innej sąsiadki, pierwszego dnia uznała, że się zagapiłam, ale w następnych dniach postanowiła mnie przypilnować na serio. Nie chciałam jej obrazić więc migałam się, że nie jestem gotowa, co oczywiście jej nie wystarczało. Ale i tak się obraziła i na złość zostawiała mi na noc zapalone światło. Nie muszę ukrywać, że największą radość poczułam wychodząc na wolność z tego powodu, iż nie będę musiała się tłumaczyć ze swojego braku religijności.

Na koniec mojego, nieco zbyt długiego tekstu, dodam tylko refleksję, kto moim zdaniem ze szpitalnych pacjentów jest silny, a kto słaby. Tu hierarchia jest nieco inna niż w zwyczajnym życiu. Wprawdzie człowiek zawsze jest silny posiadaniem licznej rodziny, ale w rodzinie tej w szpitalu liczą się w pierwszym rzędzie córki i ich ilość oraz dyspozycyjność, w następnym zaś dobre synowe. Niestety, dobre synowe są zazwyczaj w mniejszości, niż dobre córki.  Synowe zwyczajne i synowie nie mają żadnego znaczenia. Po pierwsze nie pomogą się umyć mamusi ani nie pościelą jej łóżka. W PRL uczyli chłopców słania łóżek w wojsku ale ze zniesieniem obowiązkowej służby wojskowej sztuka ta zaginęła. Personel także nikomu łóżek nie ściele, bowiem zajęty jest w ciągu dnia kilkakrotnym odkurzaniem listew oświetleniowych i innych detali, które mają zwyczaj sprawdzać brygadzistki (jak przedwojenne paniusie kontrolujące białymi rękawiczkami ilość kurzu na kominkach czy parapetach).

Wskutek nie posiadania wystarczającej ilości dobrych i nie pracujących synowych chodziłam nieumyta (jak się myć ze skrępowanymi rękami?) i spałam w skotłowanym barłogu. Zresztą moje łóżko już chwilę po posłaniu traciło swój porządny wygląd, bowiem zanim się na nie wgramoliłam (bez uchwytów i możliwości przytrzymania się czegoś) chwilę potem leżałam na gołej ceracie, a gumowa, ciężka poduszka ześlizgiwała się z niej jak z nartostrady. Wygląd mojego posłania ilustruje poniższe zdjęcie:

szpiyal-7-14-listopad-004

Jednak i ja miałam coś wartościowego, co pożyczano ode mnie co chwila. Na zdjęciu widać wiszący na stojaku przyrząd do chwytania z podłogi przedmiotów bez schylania się. Gwarantuję, że to wynalazek równy rewolucji komputerowej. Panie sprzątające lubiły kopać kapcie chorych pod łóżko, nie myśląc o tym, że schylanie się dla takich osób, jak ja lub po operacjach, w poszukiwaniu utraconego kontaktu z podłogą jest nieosiągalne. I wówczas przychodziły do mnie.

Niestety, wszystko dobre się kiedyś kończy i znacznie odchudzona zostałam wypuszczona do domu tracąc okazję do dalszych refleksji. Za to ominęła mnie operacja, bowiem minął czas, w którym jej przeprowadzenie jest wskazane. Jednak, w wyniku opisanych wydarzeń został ze mnie jedynie cień.

szpiyal-7-14-listopad-002

 

 

 

 

Selfie z wypadku

Taka historia. Autentyczna. Spływ Dunajcem dla turystów tydzień temu. Na środku rzeki dwóch flisaków (słowacki właściciel łodzi i jego pomocnik) wprowadzili tratwę (składającą się z kilku wąskich czółen) na skałę wystającą z nurtu rzeki. Tratwa przechyliła się i połowa czółen nabrała wody, stopniowo tonąc. Przewożona wycieczka składała się z kilkunastu obcokrajowców (narodowość litościwie pominę) zdecydowanie ilościowo przewyższających limit dla tego rodzaju łodzi. Właściciel popadł w stan kompletnego zagubienia, zwłaszcza, że flisacy z innych, towarzyszących mu łodzi, zamiast pomóc, przyspieszyli wiosłowanie i zmyli się natychmiast. Woda sięgała tylko do pasa lub nieco ponad, ale przejście kilkunastu metrów do brzegu nie było bezpieczne. Niska temperatura wody mogła sprawić, że ktoś nagle zanurzony mógłby doznać zatrzymania akcji serca, ktoś inny przewrócić się i w szybkim nurcie na śliskich kamieniach uderzyć w coś głową. Część wycieczki składała się z młodych i szczupłych osób, ale kilkoro ważyło znacznie więcej i nie wyglądało na ludzi zbyt sprawnych fizycznie. Pomocnik przewoźnika nie mieszał się w żadne działania, a właściciel łodzi dobrnął do brzegu pod nawis skalny i wrzeszcząc biegał w kółko. Kompletnie stracił głowę, jak się mówi w takich okolicznościach. W komórce nie miał zasięgu, a tratwa przechylając się, pogrążała w nurcie coraz bardziej.

Brzegiem szło dwóch turystów, młody chłopak i nieco starszy mężczyzna, Zatrzymali właściciela łodzi, nieco go uspokoili przedstawiając mu plan ratunkowy. Uznali, że najważniejszą rzeczą jest przeprowadzenie turystów z łodzi na brzeg, ale żeby uniknąć czyhających niebezpieczeństw należało przenieść ich na plecach. Zakotwiczyli między kamieniami bosak, do którego właściciel przywiązał linę, stanowiącą poręcz i przez cały czas ewakuacji trzymali ją usilnie zapierając się stopami w mokry brzeg. Trwało to godzinę albo dłużej. Trudno liczyć czas, kiedy emocje wymuszają akcję ratunkową.

Właściciel stopniowo przenosił „na barana” turystów z łodzi, która zalewana falą, pogrążała się coraz bardziej. Na początek poszły kobiety, a właściwie młode dziewczyny, lekkie i zwinne, potem jednak przyszła kolej na nieco tęższe starsze panie i pewną dziewczynę, ważącą ponad sto kilo. Tutaj właścicielowi tratwy siły odmówiły posłuszeństwa i przewrócił się wraz ze swoją pasażerką, na szczęście dość blisko brzegu.

Wyobraźcie sobie godzinę akcji ratunkowej po pas w zimnej wodzie z ciężarem na plecach! Dwaj przypadkowi wędrownicy też mieli dość trzymania naprężonej liny asekuracyjnej i bosaka, więc coraz głębiej wchodzili w wodę mocząc w niej stopy i buty.

Jak myślicie, co zrobili uratowani wcześniej członkowie wycieczki? Jeśli sądzicie, że pomogli ratować towarzyszy albo przynajmniej wsparli własną siłą dwóch przypadkowych turystów z bosakiem niestabilnie zakotwiczonym między kamieniami, coraz bardziej pogrążających się w zimnym, październikowym nurcie wody (podobno tylko do kolan), to bardzo się mylicie. Na brzegu ustawili się w wachlarz, uruchamiając swoje komórki i nagrywając całą akcję z radością i satysfakcją. Selfie z katastrofą w tle – to jest coś! Możliwe, że emocje przygodnych ratowników i obojętnego pomocnika, a także odchodzącego od zmysłów skrajnie wyczerpanego właściciela, były dla nich jedynie miejscową atrakcją świata, z którym nie mieli nic wspólnego, poza wykupioną wycieczką. Pochodzili zresztą z kraju, w którym światowy język porozumienia – angielski widać nie był im do niczego potrzebny i nie uważali za stosowne zrozumieć tego, o co ich prosili słowacki właściciel oraz polscy turyści. Prawdopodobnie uważali ich za pracowników owego wycieczkowego, słowiańskiego cyrku, wymawiających w dziwaczny sposób szeleszczące spółgłoski, którzy nie oczekują zrozumienia ani pomocy. Wszak ktoś im za to pewnie zapłaci.

Kiedy spytałam jednego z ratowników, dlaczego nie uruchomił swojej komórki i nie nagrał widowiska oraz swojego w nim udziału, odpowiedział mi ze zdziwieniem: przecież trzymałam bosak i napiętą linę, a potem padłem w błoto i byłem tak zmoczony, że musiałem szybko biec do schroniska. Nie dysponuję więc selfie z przypadkowymi bohaterami.

Jako społeczeństwo zatraciliśmy chyba instynkt samozachowawczy. Z opowieści rodzinnych wiem, że w najgorszych chwilach okupacji hitlerowskiej, a także podczas pogromów ukraińskiej na Wołyniu ludzie sobie pomagali: ratowali sąsiadów, albo nawet obcych, bez względu na to, jakiej byli narodowości i co ich mogło za pomoc tę czekać. W odruchu, bez zastanowienia. Dlaczego więc inni flisacy natychmiast odpłynęli? Dlaczego u uratowanych pierwszym odruchem było tylko robienie selfie? Wszak można by przynajmniej pomóc turystom trzymającym bosak z napiętą liną, nikogo to nie narażało na nic groźnego. Czy już zapomnieliśmy, jak wyglądają prawdziwe niebezpieczeństwa i uznaliśmy, że takowe są tylko tam, gdzie nas nie ma?

Ganię tutaj obserwatorów pewnego wydarzenia, ale sama, kiedy trafił mi się podobnego rodzaju widok akcji ratunkowej, zajęłam się robieniem zdjęć, podczas gdy małżeństwo, z którym jechałam, ofiarnie ruszyło na pomoc tłumiąc w zarodku pożar i pomagając kierowcy ciągnika ściągnąć płonące spodnie. Ludzie z następnego, przejeżdżającego samochodu także włączyli się w akcję. A w tym miejscu droga była rzadko uczęszczana.

Ironia losu chciała, że traktorzysta był miejscowym strażakiem i po akcji jechał na swoje pole. Może był zbyt zmęczony? W każdym razie, gdy przyjechała straż, było już po wszystkim, jeśli nie liczyć poparzonych nóg, które wówczas dopiero poczuł.

Ja się mogę tylko tłumaczyć, że więcej bym przeszkadzała niż zdołała pomóc. Robiąc zdjęcia w jakiś sposób czułam się czynnie uczestniczącą w zdarzeniu. Zaspokajałam swoją potrzebę bezpiecznego udziału, nie byłam bierna.

Może tamci też?

ka-023

Historyczne diety

Przeglądanie starych książek odziedziczonych po zmarłych, wiekowych osobach podobne jest czasem do odkrywania światów całkiem odmiennych od dzisiejszych. Między ich kartkami tkwią prawdziwe rarytasy. Kilkoma z nich, efektem przejrzenia zaledwie czterech półek, z regałów w obszernym garażu, postanowiłam się zająć dzisiaj.

Pierwsza zdobycz to kartki żywnościowe z czasów niemieckiej okupacji:

kartki001

Niestety, brak organu wydającego oraz danych właściciela kartek i jego adresu. Może to była jakaś podróbka? Wszak niżej zapisano że nieważna bez prawidłowej rejestracji, a takowej brak. Zalecono przechowywać starannie i bardzo starannie ją schowano, tak że przetrwała do dziś. Nakazano także dokładnie oddzielać poszczególne odcinki małej wartości. Urzędy mają zawsze tendencję do celebrowania i podkreślania rzeczy oczywistych

Oto porcja na 5 dni dla urlopowicza: na bogatym obszarze? (reichsgebief).

1590 g chleba (ale precyzja!) w tym 1150 g jakiejś jego odmiany, co daje nieco ponad 30 dkg dziennie. 200 g mięsa, tj. 4 dkg Niewiele jak na cały dzień dla mężczyzny, choć mnie by wystarczyło. Inna rzecz, co jeszcze można było kupić oprócz żywności na kartki; jeśli niewiele dla uzupełnienia diety, to musiała być bardzo monotonna.

Teraz przeskoczę na linii czasu kilka lat i zajrzę do zeszytu w kratkę, w którym pewien nauczyciel/ka od dnia 24 czerwca notował swoje dzienne wydatki. Zeszyt jest opatrzony jedynie numerem miesiąca (przy czym zaszła pomyłka, lipiec w części notatek (na zdjęciu) oznaczono jako VI, potem jednak już sierpień oznaczono prawidłowo jako VIII. Dzięki temu korzystając ze stuletniego kalendarza udało mi się ustalić rok zapisków: 1948. Zapisany adres pozwolił zlokalizować miejsce: Stegna k/Gdańska, poste restante.

dieta1954b

Jakże uboga była dieta owego nauczyciela! Prawdopodobnie stołował się gdzieś i codziennie płacił za obiad 5 zł w czerwcu i lipcu. Czasem przebywała z nim/nią rodzina i wówczas płacił 20 zł za 4 osoby lub 10 za 2. Co poza tym kupował? Mleko zwykłe i mleko zsiadłe (po 5 zł), czasem jajka. W lipcu kupił 1 kg jaj za 37 zł, a w sierpniu za 40 zł. Jaja kupował na kilogramy, zresztą do dziś na Podlasiu na targach tak je sprzedają, prawdopodobnie dlatego, że jaja od młodych kurek lub perliczek są dużo mniejsze niż od starych (przeciętnie wchodzi 23-25 a nawet 28 szt/kg)

I oczywiście kupował chleb. Na chleb wydawał 10 zł na kilka dni. W sierpniu zaszalał: raz kupił bułkę + 4 małe bułeczki i zapłacił za nie aż 50 zł. Raz w lipcu kupił 1/4 l śmietany (5 zł), a raz ½ za 20 zł, raz czereśnie (10,40), raz masło (17,50), a w sierpniu kilogram pomidorów za 40 zł. Raz dostał od kogoś za darmo (w każdym razie ceny nie podano) 2 cebule. Z rozpusty były także kiedyś w sierpniu serniczki za 30 zł, ale w ogóle musiał się liczyć z pieniędzmi – za mieszkanie zapłacił za 2 miesiące 1000 zł. 26 sierpnia skończył urlop. W dalszym ciągu zeszyt wykorzystywał już ktoś inny spisujący w nim nazwy narządów odpowiadających numerom stref refleksyjnych pokazanych na rysunku prawej stopy (rysunku brak). Z odwrotnej strony zeszytu ktoś trzeci zamieścił informacje jakie miejsca należy masować w razie określonych chorób i tak na przykład w razie alergii należy masować nadnercza, nerki, moczowody, pęcherz i coś tam jeszcze nieczytelnego. Mnie zainteresował artretyzm  stawu biodrowego ale odpadłam, gdy przeczytałam, że należy masować nadnercza, nerki, moczowody, pęcherz, żołądek i jelita, jakieś m. stawu biodrowego i stawu barkowego i któreś kręgi lędźwiowe. Za dużo tego. Chociaż nawet na białaczkę były sposoby… I na chorobę wieńcową – wystarczyło jedynie masować serce. Logiczne niewątpliwie.

Ceny pochodzą z czasów przed wymianą pieniędzy 30 października 1950 roku, której dokonano w proporcji 100 zł starych na 3 zł nowe(ceny i płace) oraz 100 zł na 1 zł (gotówka) przy założeniu, że nie wszystkie środki zostaną wymienione – obowiązywały limity.

Średnia pensja w roku 1950 wynosiła 551 zł, (wcześniejszych danych sprzed reformy walutowej nie odnalazłam), jednak w roku reformy mój ojciec, inżynier konstruktor w zakładach PLL „LOT” po przeliczeniu otrzymywał ok. 360 zł – znacznie mniej niż robotnik . Nie udało mi się także odnaleźć danych zarobków mojego dziadka, nauczyciela, w 1948 r. inspektora szkolnego, zaszeregowanego do grupy VI urzędników państwowych, natomiast moja ciotka w tymże roku, początkowa nauczycielka kontraktowa w liceum dla dorosłych na Śląsku zarabiała 300 zł/1 godz. tygodniowo w wymiarze miesięcznym 10 godz. tygodniowo, a więc miesięcznie 3000 zł.