Tantos i Eros – wspomnienie pośmiertne

Kochankowie, dawno już nie żyjący. Myślałam o nich, moich dawno zmarłych krewnych. Ona, S. blisko dwukrotnie starsza od niego,  skończyła studia humanistyczne we Lwowie uzyskując tytuł magistra w czerwcu 1939 r., co przerwało świetnie zapowiadającą się karierę naukową i unicestwiło już do połowy napisaną pracę doktorską, zmuszając do wyjazdu do rodziców do Warszawy, gdzie w piwnicy bloku na Pradze szczury zżarły jej maszynopis ze szczętem , podczas gdy ona, skierowana po wojnie do pracy w jakiejś dziurze w Małopolsce, zmagała się z kierownictwem wiejskiej szkółki, przedstawiając zaświadczenie o moralności wyproszone od  obcego proboszcza  mimo stanu wolnego, wieku lekko ponad zwykły wiek wstępowania kobiet w związki tudzież braku znajomych i bliskich w okolicy  i kupując od jakiegoś urzędu stolik nocny za 200 zł jako wyposażenie przydzielonej jej kwatery nauczycielskiej, a opłacając tę transakcję znaczkiem skarbowym wartości 50 zł. Inne władze żądały częstego wypełniania licznych ankiet mających udowodnić polityczną prawomyślność i brak niestosownych znajomości czy pokrewieństw za granicą. Jedną z takich ankiet zamieściłam w odcinku „Babci Ezoterycznej” z cyklu „Z szuflad starego biurka”.

7 lutego 1948 r. „Wydział Administracyjny Zarządu Miejskiego, referat polityczny w miasteczku X stwierdził na podstawie przeprowadzonych dochodzeń że. S. ur. 26.05.1910 w …. zamieszkała w X w czasie pobytu na tut. terenie od roku 1945 pod względem moralnym zachowaniem swoim nie dała powodu do ujemnych spostrzeżeń”  dając prawo do złożenia egzaminu z zakresu wiadomości objętych obowiązkiem samokształcenia ideologicznego, już w Warszawie.”

S. Utrzymywała długoletnią znajomość listowną (z rzadkimi spotkaniami osobistymi) z pewnym nauczycielem ( blog „Babcia ezoteryczna – z szuflad starego biurka” odcinek “Listy nauczyciela z czasów okupacji” – https://www.taraka.pl/listy_nauczyciela_z_czasow

Wróciła do Warszawy, gdy już udało się jej załatwić przeniesienie i po wojnie rozpoczęła pracę w warszawskim liceum, gdzie pracowała do śmierci. Pracy doktorskiej nigdy nie skończyła.

Korespondencyjny, narzekający narzeczony gdzieś przepadł, a możliwe, że został odtrącony.  Z dzisiejszego, mojego, punktu widzenia i tak za późno. Wszak lepiej mieć na głowie starzejących się rodziców i ukochanego niż wiecznie niezadowolonego męża. Może to zresztą nie on był narzeczonym, który według innych opowieści zginął w Powstaniu?

Późna miłość w ramach intrygi, którą obmyśliła z rodzicami i ukochanym związała ich silniej niż wszelkie urzędowe więzy, więzami obowiązku, rezygnacji, powinności i ukrywania prawdy. A jednak czuli się wolni. Na zdjęciach szczęśliwi i swobodni na tle natury.

 On, L., ( rocznik 1934, jego matka to rocznik S), odesłany z domu jako szesnastoletni młodzieniec do seminarium duchownego w innym mieście, bowiem zdaniem ojca zbyt był zżyty z własną matką, po roku jednak, gdy seminarium duchowne zmieniono w zwykłą szkołę, początkowo mieszkał razem z moimi rodzicami, potem przeniósł się do jej rodziców. Jej i jego ojciec byli braćmi, a on zaczął chorować na serce, czym uzasadniano, że po ukończeniu (?) szkoły pracował tylko okresowo i dorywczo i wymagał opieki bliskich, o co było trudno w mojej  rodzinie z dwojgiem małych dzieci. W wieku 25 lat przeżył pierwszy zawał i zawsze już uważał na serce.

Nie wiadomo kiedy zaczęli ze sobą żyć i co sądzili o tym ich rodzice. Wiadomo było o pewnym konflikcie w związku z tym, że jej ojciec nie zawsze był w porządku wobec matki, ale szczegółów nikt z nas nie znał poza tym, że ona broniła matki i wspierała ją wobec apodyktycznego ojca. Tak czy inaczej, rodzice pogodzili się ze stanem faktycznym i nie stali tej parze na przeszkodzie. Kiedy zmarł ojciec, opieka nad matką spadła na tę parę, I tak jakoś z biegiem czasu wszyscy znajomi przywykli traktować ich jako małżeństwo, zwłaszcza że nosili to samo nazwisko. Mieszkanie było kwaterunkowe i  dalej tam mieszkał jako wdowiec. Dopiero po jego śmierci wyszło na jaw, że nigdy nie pracował, nie miał żadnej emerytury ani innego źródła utrzymania. Opiekował się różnymi chorymi osobami i z tego żył. Na dobrą sprawę nie miał też prawa do mieszkania.

Chociaż jednak…

Para była bardzo silnie ze sobą związana, a po jej śmierci znalazłam pewien dziwny dokument. Własnoręcznie pewna osoba opisywała wydarzenia, których podobno była świadkiem. Podobno pewien zakonnik udzielił im ślubu warunkowego „in articulo mortis” ( jako zbyt bliska rodzina nie mogli wziąć ślubu bez specjalnej dyspensy) i tę dyspensę otrzymano w obliczu zagrożenia życia.

Bardzo romantycznie to brzmiało, jeśli nie wiedziało się o tym, że w czasie wojny był on zaledwie dzieckiem (urodź. 1932 r.). Może zresztą chodziło o chorobę L.?

Zostało po nich mnóstwo zdjęć z wędrówek po górach, z namiotem, w różnych uroczych miejscach, zdjęć na których nie widać w ogóle w ogóle ich różnicy wieku.  Często ubierali się nawet tak samo, jak na powyższym zdjęciu.

Jeździli na motorze, potem samochodem Mikrus, który był  był poprzednikiem ich następnej Syreny, zbierali w lesie grzyby, jagody i inne owoce, robili nalewki na ziołach i kwiatach różnych roślin. Ostatnio otrzymałam zdjęcie od kogoś, kto przechowuje jeszcze butlę wina otrzymanego od nich w prezencie hurtem, razem ze zdjęciami grobów. Niestety, nie zostali pochowani razem, jak sobie życzyli. Ale to już historia współczesności, gdzie decyzje podejmuje się w oparciu o kalkulacje finansowe, a nie życzenia zmarłych.

Dla mnie byli zawsze przykładem, jak w niesprzyjającej sytuacji można ułożyć sobie względnie szczęśliwe życie, choć okupione wieloma wyrzeczeniami. Że wyrzeczenia te ponosiła głównie ona, to już inna sprawa – kobiety zawsze miały gorzej.

Za jej sprawą przyśnił mi się kiedyś dziwny sen. Skarżyła mi się w nim, że on już przestał ją kochać, bowiem zwrócił swoją uwagę na inną kobietę, taką – jak ją nazwała – stokrotką czy margarytką, nie pamiętam nazwy kwiatka. Jakiś czas potem, zaproszona do niego na imieniny ze zdziwieniem zobaczyłam sąsiadkę z wyższego piętra, ubraną w sukienkę z wzorem drobnych kwiatków o białych płatkach i żółtym środku. Wiedziałam już, o co jej chodziło w tym śnie – choć to rzecz dziwaczna bardzo – odgadywać myśli osób nieżyjących.

Mam nadzieję, że tam, gdzie są teraz oboje, pogodzili się i są razem, (choć nie leżą w jednym grobie), bo sąsiadka już wcześniej wypadła z gry. On zmarł lata po niej, ale w dzień jej imienin. Jak również mam nadzieję, że swoją szczęśliwą przystań znajdą tam i inne pary, nawet te, którym nie dane było spełnić się w miłości, ale ich wiara w pośmiertne spotkanie zostanie nagrodzona.

Ta nadzieja jednak nie dotyczy mnie, ponieważ ja kilkakrotnie zakochiwałam się bez wzajemności, a przecież nie jest możliwe, żeby tam, w tym szczęśliwszym świecie, żyć w takich pokręconych związkach wieloosobowych – co to, to nie! W każdym razie nie jednocześnie. Nie podejrzewam, żeby to dawało komukolwiek jakąś szczęśliwość, musi więc tam być trochę podobnie jak u nas – choć może trochę inaczej, szczęśliwiej i mądrzej, ale trudno w to uwierzyć. Łatwiej już w to, że tam jest nicość. Tak czy inaczej to sprawa Erosa i Tantosa równocześnie, prpblem tylko w tym, czy walczą ze sobą, czy współpracują..

 

W chorobie

I zdarzyło się, że dość ciężko zachorowałam, ale każda choroba w moim wieku jest niebezpieczna. A covid już obrósł legendą, zwłaszcza w odniesieniu do nieszczepionych staruszków. Tak, wiem, wiem, że to nieodpowiedzialność, ale są przeciwskazania.

Czy to już? – Zadawałam sobie pytanie mając w pamięci pouczenia mojego kuzyna, żebym była Panną Roztropną z Biblii. Jednocześnie pojawiły się w moich wspomnieniach napomnienia mamy: „sen mara – Bóg wiara”, więc dla niej Jezus ze snu byłby raczej kimś/czymś z natury swojej sprzecznym i  nie do przyjęcia. Dla zasady. Lub zasad – wpojonych, ale opartych na odruchu Pawłowa, a nie bliższej refleksji.

Jezus nie miał się śnić, w Jezusa leżało wierzyć. Ale też bez przesady i uniesienia, bo to niechrześcijańskie. Zakonnice, które wychowały moją mamę były do przesady praktyczne – prowadziły sierociniec, w którym dzieci umierały na gruźlicę, musiały je uczyć i doprowadzić do skończenia 4 klas, przygotować do praktycznego zawodu: szwaczki, służącej, woźnicy czy węglarza, wykarmić czeredę i przygotować do godnego znoszenia klęsk. Poza tym pędziły „wino” z ryżu, którego butlę trzymała pod łóżkiem siostra przełożona i wydzielała jako lekarstwo chorym lub umierającym dzieciom, lub do nacierania spuchniętych i bolących od reumatyzmu kolan dzieciom,  po długim klęczeniu zimą, na kamiennych płytach w kościele.

Moja mama nie uczyła nas religii i nie chodziła do kościoła, bowiem, jak mówiła, nie miała się w co ubrać. Religii uczyłam się jeszcze w powojennej szkole, ale tam katechetka biła dzieci drewnianą linijką po łapach, co, jak sami rozumiecie, nie prowadziło do bliższego zrozumienia zasad wiary. Resztę zagłuszały kaszle i chrychania wiernych  podczas nudnych kazań o konieczności posłuszeństwa i uległości, w kościele, w którym jeszcze wówczas, stały, jak wszędzie w miejscach publicznych spluwaczki – metalowe emaliowane na biało naczynia, rozstawiane po kątach, z brzegami zawiniętymi do wewnątrz, aby zapobiec wylewaniu się zawartości w razie potrącenia.

Cztery dni później już nie byłam taka pewna, czy w ogóle dobrze interpretowałam sen. Tarzając  się w nocy w hektolitrach potu zadawałam sobie pytanie: Czy to już? Czy  właśnie otrzymałam proroctwo, że nie zjem śniadania? Nie zjem go, bo nie mogę niczego przełknąć. Jestem sama w domu i zaraz będę umierać. W dodatku wcale nie chce mi się myśleć o sprawach najwyższych, a zwłaszcza tym, czy mam być panną roztropną, podczas gdy rozwiązaniu podlegają drobne sprawy tego świata.

Trzeba zmusić się, żeby wstać, przejść do łazienki. Ktoś powinien przyjść i zmienić mi pościel, ale osób, które to zwykle robią, nie ma i nie będzie. Lekarz powiedział przez telefon, że ktoś musi mi kupić test na covid, Ale jak to zrobić, kiedy w pobliżu nikogo takiego nie ma? Są wakacje, a ja we własnym domu w zasadzie jestem samowystarczalna, nie licząc sprzątania. Panie sprzątające i opiekunki myjące nie przychodzą do osób chorych, co zresztą jest zrozumiałe i aprobowane przez wszystkich. Mogłyby przenosić choroby, a  lepiej żeby tego nie robiły. Chory starzec/staruszka zostają więc sami, chyba że zabierają go do szpitala, chociaż tam z reguły jest bardziej samotny niż we własnym domu. No, może z wyjątkiem tej pani, o której ostatnio informowała telewizja, gdy kierowczyni autobusu  zauważyła, że przestała się pojawiać od dwóch tygodni. Przeleżała je na podłodze w łazience, ale pobytu w szpitalu już nie przeżyła. Mnie to nie grozi – mam zegarek z alarmem i rodzina w kraju i za granicą, choć mieszka daleko, w każdej chwili może zawiadomić służby, którym oszczędzone będzie wyważanie drzwi, bowiem starczy im podać kod do zamka.

Kiedy byłam dzieckiem, przy najmniejszym śladzie choroby kładło się delikwenta do łóżka, dając mu do picia rozmaite ziółka i zwalniając ze zwykłych obowiązków, jak również przede wszystkim z pójścia do szkoły. Ale choroby nie były takie, jakie są dziś. Odra, ospa wietrzna (nie mylić z wieczną!), szkarlatyna, gruźlica, krztusiec, najgorsza z nich – heine medina i jeszcze inne, które tuż po wojnie redukowały dziecinna populację. W niektórych częściach Polski występowały tak często i tak bezlitośnie, że w pewnych rodzinach nie zadawano sobie trudu wymyślania imion dla dzieci: funkcjonowały dwa dla chłopca i dla dziewczynki używane kilkakrotnie. Nowe imiona pojawiały się dopiero wówczas, gdy kolejny chłopiec czy kolejna dziewczynka trochę już przeżyli. Miałam tak swojej rodzinie na terenie dzisiejszej Ukrainy – obiektu sentymentalnych westchnień seniorów wielu rodzin, tej wyśnionej i wymarzonej ziemi moich przodków, o której opowiada się cuda, jak tam było wspaniale. Dziecko było po to, aby – jak mówiono – przynieś, podnieś, pozamiataj

Tak więc chore dziecko w warszawskim domu z rozpędu doznawało więcej czułości, bowiem nie wiadomo było kiedy odejdzie. Ale dzieci nie lubiły choroby. Jak tylko mogły, wyrywały się z łóżka.

To zupełnie inaczej niż starcy i staruszki, możliwe że dlatego, iż ich nie przytuli mamusia ani tatuś, nie będzie podawała im pod nos rumianku albo mięty.  Chore dzieci nie myślały o śmierci, bo nikt z ich otoczenia nie umierał od leżenia w łóżku, najczęściej były to bomby I inne okoliczności wojen. Starcy chorują sami.

W dodatku moje objawy były zupełnie dziwaczne, jak na doświadczenie życiowe. Nie miałam żadnej gorączki, nie miałam kaszlu ani kataru, tylko te zlewne poty i aberracje umysłu. Kichałam w bardzo dziwny sposób, z głębi swojego ciała, począwszy od pięt, nie zdając sobie sprawy dotychczas, że są jakieś różne rodzaje kichania.

Choroba jak przyszła, tak minęła, wróciła z urlopu moja opiekunka, pochodząca z ziemi przodków, gdzie niezależnie od narodowości więzi z ziemią narzucają poczucie bliskości, która identyczne objawy przeżyła trzy tygodnie wcześniej w busie stojącym godzinami na granicy, a potem, już w Lwowie, w jakimś podziemnym schronie w tymże busie spędziła kolejny dzień i noc, drżąc  ze strachu na odgłosy wybuchów, aż wreszcie, gdy dojechała do rodzinnej miejscowości nie miała już siły zejść do schronu i została w łóżku, żeby następnego dnia wstać i pójść kopać swojej starszej mamie ziemniaki. Potem sama musiała je zwieść taczką z pola – kilkadziesiąt worków. W ich miejscowości nie ma już mężczyzn (albo się gdzieś skutecznie chowają). Miała szczęście, tak jak wszyscy w jej miejscowości, bomby spadły parę kilometrów dalej. A ziemniaki tego roku obrodziły niesamowicie, jak i pomidory, szkoda, że nie mogła mi przywieźć, zobaczyłabym jak wyglądają i smakują prawdziwe pomidory. Nie takie, jak inne Ukrainki sprzedają na straganach na naszym osiedlu!

Tak czy inaczej, problematyczny Chrystus słusznie mi wyprorokował: przez kilka dni nawet nie pomyślałam o śniadaniu.

Prawdziwy czy uzurpator

(Sen religijny)

Chyba po raz pierwszy w życiu przydarzył mi się sen religijny. Z moją mamą i siostrą siermiężnym starym PRL-owskim autokarem pojechałyśmy zimą na wycieczkę. Wysadzono nas przed skromnym budynkiem, w którym mieściło się coś w rodzaju schroniska lub pensjonatu. Miałyśmy tam przenocować jedną noc, a następnego dnia przyjechać po nas samochodem miał mój syn. Pensjonat był bardzo skromny i składał się z kilku pokojów i czegoś w rodzaju salonu, a raczej salono-kuchni, przy czym trudno było odróżnić mieszkanie prywatne gospodarzy od pokoi gościnnych. W jednym z pokojów ponoć mieszkał ktoś, kto był miejscową sensacją bowiem podawał się za Chrystusa, który ponownie zszedł na ziemię. Oczywiście uznałam to za folklor i w ogóle nie przywiązywałam wagi do tej informacji. W przejściu zobaczyłam w którymś z pokojów leżącego na narzucie tapczana mężczyznę,  który zupełnie nie wyglądał jak Chrystus, ani w ogóle na osobę świętą, czy charyzmatyczną – był to przeciętny młody człowiek w dresach, ciemnowłosy, ostrzyżony normalnie, bez brody i znaków szczególnych.

Ze sobą przywiozłyśmy już wyrobione ciasto, które należało tylko upiec, a było już rozwałkowane na blasze i zapakowane w papier. Piekłyśmy to ciasto w piekarniku opalanym drewnem, którego składzik z trudem odnalazłyśmy, w bardzo skromnych warunkach. Rano wyjęłam je z piekarnika i położyłam na jakimś tapczanie, aby ostygło.

Wówczas do pokoju wszedł ów młody mężczyzna który ponoć podawał się za Chrystusa. Spytał mnie, co robię, na co ja odpowiedziałam, że czekam aż ciasto ostygnie I będę mogła zjeść śniadanie. Nie planowałam żadnej rozmowy z tym człowiekiem, ale tak wyszło że zaczęliśmy rozmawiać. Rozmowy nie pamiętam; na koniec życzył mi spokojnego śniadania, ale dodał że o ile wiatr nie zwieje tego chleba donikąd. Byliśmy w mieszkaniu, więc tylko spojrzałam na niego ze zdziwieniem i w tym momencie ciasto zwinęło się jak gazeta i pofrunęło gdzieś.

Wyszłyśmy bez śniadania. Potem chodziłyśmy gdzieś, po jakichś ludziach, w jakichś sprawach, które nie pozostały w mojej pamięci i w końcu przyszedł czas, że poszłyśmy na umówione z synem miejsce, gdzie miał po nas podjechać. Mieściło się ono sporo w bok od drogi, między zakrzaczonymi pagórkami, tak że trudno byłoby je potem odnaleźć.

Syna z samochodem nie było, więc kręciłam się trochę po okolicy. Były tam liczne pagórki, gdzie spacerowały różne osoby. Wdałam się w jakieś nieistotne rozmowy z tymi ludźmi ale nie bardzo je pamiętam poza tym,że ich odpowiedzi na moje pytania były enigmatyczne i nic nie znaczące.. W każdym razie, gdy postanowiłam wrócić do siostry i mamy, ich już w tym miejscu nie było, A także nie było syna. Wróciłam więc do szosy, żeby sprawdzić, czy ich tam nie ma, ale także ich tam nie było. Postanowiłam więc pójść z powrotem do tego pensjonatu, lecz tam także ich nie było, przynajmniej w najbliższej okolicy. Problem polegał na tym, że nie mogłam wśród kilku ruder rozpoznać tego domu, w którym nocowaliśmy. Wszystkie były pozabijane deskami, a poza tym nie robiły wrażenia zamieszkanych. 

Pojawił się więc ponownie scenariusz moich koszmarów sennych polegający na tym, że nie mogę trafić tam gdzie chcę i błąkam się bez możliwości schronienia.

Z takimi sytuacjami już się oswoiłam, ale tym razem we śnie nie budząc się, a może w półśnie, zaczęłam rozważać czy moje  senne postępowanie nie spowodowało tego, że pensjonat ukrył się przede mną, niczym ciasto wywiane wiatrem. I tu właśnie pojawił się motyw religijny. Przyszło mi na myśl, że gdybym inaczej zachowała się wobec Chrystusa czy człowieka, który go udawał, to może by to zagubienie w nieznanej okolicy mnie nie spotkało. Powiedział coś, co ja zlekceważyłam, a może stanowiło zapowiedź jakiegoś cudu  – w zamkniętym pomieszczeniu powiał wiatr, skręcił w rulon blachę z ciastem i wywiał gdzieś.

Przypomniał mi się wiatr, który powiał i z przewrócił kartki modlitewnika na trumnie papieża. Czyżby i tam i tu, w moim śnie, pojawił się prawdziwy Chrystus? Nie uwierzyłam w cud i mam za swoje. Rozbudziłam się na dobre i zaczęłam analizować sen.

Później kilkakrotnie zasypiałam i budziłam się, jak to starsze osoby nocą i skojarzyło mi się to wszystko, cały sen i moje o nim rozważania, z płynącą po ostatnim ulewnym deszczu naszą osiedlową ulicą rwącą rzeką i obudziłam się z bardzo złym fizycznym samopoczuciem. Zmarzłam w nocy bardzo pod cienkim kocykiem, ale kiedy spojrzałam na termometr przy łóżku, to temperatura w pokoju wynosiła 26°, a więc należało raczej spocić się, niż zmarznąć. Potem przyszła pani sprzątająca i pojechałyśmy na pocztę. Po drodze okazało się, że osiedlowa ulica jest nieprzejezdna, bowiem trzeba było ją wyremontować po tej rzece która nią płynęła dwa dni temu. I to znowu przypomniało mi sen. A sen mój stosunek do wiary.

Czy starsi ludzie u kresu swojego życia tak mają? I skąd się to bierze, że nawet niewierzący, bardzo zajadli w swojej niewierze (mam przykłady spośród bliskich) pod wpływem podobnych sennych majaków “nawracają się” – nawet radykalnie. Sądziłam, że to z asekuracji “na wszelki wypadek jakby TAM to miało znaczenie i wpływ na PRZYSZŁOŚĆ – która miała istnieć” ale może było to za sprawą podobnych snów niezależnie od tego skąd by się brały? Z naszej świadomości, podświadomości, tkwiącej w nas kultury, czy istotnie z zaświatów?

Na koniec taka jeszcze refleksja: czyżby śmierć zbliżała się do mnie na tyle szybko, żeby koniecznością stało się ustalenie swojego stosunku do wiary i katolicyzmu?

.

Rękopis ze starego biurka 2

Charakterystyki postaci w powieściach Benedykta Jacórzyńskiego

W poprzednim odcinku przytoczyłam charakterystykę elit kresowego miasteczka, w tym skupię się na  charakterystykach postaci. Pamiętam, jak w szkole na języku polskim męczono nas pisaniem takich charakterystyk z lektur obowiązkowych. Już wówczas opisy: ludzi , a zwłaszcza opisy przyrody były dla młodzieży delikatnie mówiąc niestrawne. Dlaczego wówczas nie miałam szczęścia czytać tego rodzaju opisów, jakie stosował mój Dziadek.? Nie byłoby to zajęciem nudnym, gdybym dowiedziała się wówczas, jak można podejść do tego zadania w sposób twórczy, a często i zabawny.

Owszem, jego książki dla dzisiejszego czytelnika zawierają okropne dłużyzny (szczególnie wskutek powtarzania nawet kilkukrotnego, z upodobaniem, pewnych fraz z kostyczną wręcz manierą), ale momentami tekst staje się tak obrazowy i intelektualnie nośny, budzący wiele skojarzeń własnych – że nie sposób oprzeć się jego urokowi. Co więcej, świat budowany przez Dziadka żyje własnym życiem, rytmem tamtych czasów,  odległych od dzisiejszego rytmu pośpiechu i unikania “rozczepiania włosa na czworo”, a w ślad za tym, głębokiego wnikania w szczegóły i wyciągania z nich – niczym Sherlock Holmes – daleko idących wniosków o społeczeństwie. 

Ja, jako kobieta, omijam kartki na przykład, gdy któraś z młodych, współczesnych pisarek opisuje nadmiernie szczegółowo wygląd bohaterki, krój jej sukienki, fryzurę dającą świadectwo współczesnej modzie, opatrując całość nazwiskami aktualnych  projektantów lub modnych marek. Informacje te po prostu dla mnie nic nie znaczą, a często dyskwalifikują książkę.

Opisy w powieściach Dziadka są inne. O lnianych, niezniszczalnych spodniach jednego z bohaterów  pisze tak, że czuję pod palcami fakturę materiału, widzę jego barwę nieco niedookreśloną, gdzieś między bielą a beżem, o których trudno orzec, czy są już brudne, czy tylko spłowiałe, bo z takimi tkaninami miałam do czynienia. Z dziecinnych lat doskonale pamiętam panie opalające się po wojnie na plaży nad Wisłą w bieliźnie koloru „brudny róż”, która budziła podobne wątpliwości… Cóż, ten świat przeminął… Ubrania dziś wyglądają prawie zawsze jak nowe. Jeśli barwa jest spłowiała – to widać tak od początku miała wyglądać, nawiązując do jakiegoś stylu (np. wytarte ubrania dżinsowe), nazywana “przydymioną” traktowana jako nowość.. Ja zaś po tamtych czasach znienawidziłam wręcz kolor różowy bielizny. Wszystko byle nie róż już na zawsze kojarzący się mi z niechlujstwem!

Opis postaci bohaterów w książkach Dziadka jest tak barwny i tak namiętnie wykorzystujący rozmaite skojarzenia z różnych, odległych dziedzin, które nigdy by nam, współczesnym, nie przyszły na myśl, że powstaje pytanie: Dlaczego”.

Najprostsza odpowiedź jest taka: my, współcześni, przez świat zbudowany z obrazów (film, telewizja, fotki w społeczności internetowej) już od dłuższego czasu widzimy go w myśli rzekomo jak na zdjęciu, typu: „koń, jaki kto widzi, taki jest” Nie przyjdzie nam do głowy mozolnie opisywać kogoś, jak wygląda, czy się zachowuje – po co, skoro od tego mamy fotografie. Język staje się coraz mniej przydatny do tego celu.

W dodatku na co dzień widzimy mało postaci charakterystycznych. Większość osób stara się upodobnić do reszty, na ich lub wyższej pozycji, w każdym razie nie odstawać od innych. Skutkuje to tym, że np. wiele kobiet to jednakowo uczesane blondynki i łatwo je ze sobą pomylić, gdy osób tych nie zna się osobiście. Współcześni także bardzo rzadko ubiorem i wyglądem odzwierciedlają swoją rzeczywistą pozycję, bowiem raczej każdy stara się sytuować wśród osób lepszej sfery. Każda śmieszność lub niepoprawność bywa łatwo napiętnowana przez opinię publiczną i szybko wyeliminowana (chyba, że wkrótce staje się nową normą i przestaje wskutek tego być śmieszna). Panuje moda na ujednolicenie, a wyróżnianie się tylko w drobnych szczegółach, nie dla wszystkich zauważalnych ( np. marka odzieży, krój, cena tkaniny itp.) lub na prezentacjach mody. W tamtych czasach wśród osób liczących się w ich małych światkach raczej tak nie było.

Poza tym autor wręcz bawi się brzmieniem słów, zestawia je ze sobą, przypomina stare ale powracające ciągle powiedzonka np.: “Gdyby tego rodzaju polecenie wydał mu pan radca lub przynajmniej którykolwiek z sędziów, wtedy byłaby całkiem inna para kaloszy”, “Jak było, tak było, ale jakkolwiek było, to jednak z tego wyszło, że …”, “Był wprawdzie z pochodzenia Rusinem, ale używał chętnie austriackiego gadania…:”

Autor często nadaje słowom poprzez kontekst zaskakujące, nowe znaczenia. To jest już bardzo współczesne, popularne zwłaszcza wśród młodych, gdy nawet wybiera się w plebiscytach nowe słowo roku np.: “według normalnego katastru ludzkiego”, gdzie termin z dziedziny ewidencji gruntów i budynków stosuje do ludzi lub wymyśla nowe terminy w rodzaju: “uelitarnienie” ,  “uarystokratycznienie”, “bokbrodata twarz”, “aktualno-koniunkturalny”,  aprioryotyczno-pryncypialnotyczna metamedia” 

Czasami jednak tych wyrazów jest znacznie więcej, jak w zdaniu: “Ale pan Hołumycki – Qurwa, wielka figura! Zupak! Feldfebel! Komiśniak! Myrga! Gzyms! Brus!”, czy w żartobliwym zdaniu o historyku we wstępie do powieści: “…może przynajmniej do pewnego stopnia negliżować rozmaite aryngi formujące powieści współczesne niby gorąca patelnia z dołkami, przeznaczonymi do smażenia pampuchów i sadzonych jajek; 

W lekturze czasem przeszkadza trudność czytania z powodu wielu nieużywanych dziś słów, jak to bywa w miejscach, gdzie współistnieje kilka języków, dłużyzn biorących się z powtórzeń, mających podkreślać zadęcie i pompatyczność ówczesnych c.k. urzędów np.. “Cesarsko-królewski woźny cesarsko królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy, a zarazem kerkermajster czyli dozorca cesarsko-królewskich aresztów przy tymże cesarsko-królewskim sądzie.” choć intencją autora jest pokazanie powolności  i napuszonych manier bohaterów.

Z tych powodów dziś może wydawać się, że powieść (ta i inne) nigdy nie były przeznaczone do czytania przez współczesnych, a że dziadek mój  zapuszczając oko swoje w przyszłość pragnie dostarczyć odbiorcom barwne zastępstwo filmu jako najbardziej szczegółowe wykopalisko. Jakby  przewidział , że w naszych czasach w odwzorowaniu historii stylizacja zastępuje prawdziwą rzeczywistość, a stylizację już zastępuje usuwając w cień całkowita fantazja. 

Wyobraźmy sobie, że oglądamy np. film “Sisi” z tamtych czasów. Czy przyglądamy się trzeciorzędnym postaciom statystów, czy bohaterom? Czy potrafimy opisać wygląd odźwiernego? Czy raczej skupiamy uwagę na głównych postaciach? Mój dziadek utrwala je w taki sposób, że zaskakują i zadziwiają. Nie starał się chyba (przynajmniej wg mojego rozeznania) o to, by powieści ukazały się drukiem publikując jednocześnie  drobne teksty w ówczesnej prasie. 

Jestem prawie pewna, że w żadnym z okresów życia poza młodością, gdy brał udział w I wojnie światowej i z powodu odniesionych ran po długiej kuracji wrócił do zawodu nauczycielskiego, patrzył na ówczesne czasy i  trzy ustroje polityczne tak zjadliwie, jak było to możliwe jego zdaniem dla człowieka światłego, a nie chciał tępić ostrza swojej satyry i zniżać się do pochlebiania władzy, chociaż nigdy jej się nie sprzeciwiał. Co naprawdę myślał – widnieje w powieściach.

Nie wszystko, co staroświeckie było bezwartościowe Z racji mojego wieku  tamte czasy bywają mi bliższe niż współczesność, w której żyłam i żyję, ale często spotykam się też z tym, że ludzie poszukują książek trącących myszką, ale zrozumiałych, niesłusznie sądząc, że odległe wieki  były prostsze i lepsze do życia. To akurat nie jest prawdą, ale urok staroświeckości potrafi zaburzyć rozsądek (podobnie zresztą jak nowoczesności).

Arynga — formuła, rota, stale używana przy pisaniu pewnych aktów, umów, a nawet przy ustnych przemówieniach.

Poniżej fragmenty rozdziału pierwszego z charakterystykami postaci:

xxx

„Żużo Brykiewicz był oficjantem cesarsko-królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy i nazywał się według normalnego katastru ludzkiego Józef Bryk, recte Józef Bryka. Skoro jednak Bryk recte Józef Bryka wsiąkł w ogon jamcinickiej elity, którą tworzyła cesarsko-królewska biurokracja, przemianował się na „Brykiewicza”, elita zaś przezwała go ze względu na estetykę żywego słowa „Żużo”. Przez tę dubeltową zmianę Józef Bryk, recte Józef Bryka został niejako uelitarniony czyli po prostu uarystokratyczniony. Nawiasem mówiąc na to uelitarnienie czyli po prostu uarystokratycznienie w zupełności zasługiwał.

Był to kształt ludzki, który liczył w pozycji leżącej mniej więcej sto pięćdziesiąt pięć centymetrów długości, ale w pozycji stojącej wydawał się cokolwiek krótszy. Kształt ten zdradzał przy tym silną tendencję do przeistoczenie się w coś takiego, co powstać może tylko przez całkowity obrót doskonałej elipsy około jednej ze swych osi. Regularny przebieg tego procesu psuła nieco za duża głowa osadzona mocno na wcale pokaźnie fałdującym się karku, który obracał się z trudem w obręczy sztywnego kołnierzyka nr. 44. Żużowa głowa była już na czubku łysa i lśniąca jak boczne wydęcie pękatego naczynia porcelanowego, ale na ogół odpowiadała swojemu przeznaczeniu. Sztywny czarny dęciak, zwany w narzeczu Jamcinickim „baniaczkiem”, siedział na niej jak ulany. Dodać trzeba, że Żużo zaliczał się do wcale przystojnych przedstawicieli płci brzydkiej. Przede wszystkim twarz miał pełną, pulchną, okrągłą i zawsze starannie odwłosioną. Szczątki włosia mieściły się tylko pod nosem. Były to dwie kępki wyrafinowanie cyzelowanych ciemnych wąsików, które harmonizowały wprost bosko z binoklami w czarnej rogowej oprawie z rozkraczonymi stale na korzeniu zgrabnego Żużowego noska. Poza tym był Żużo elegancki, nosił ubrania w kratki i paski lub bez tych szczególnych oznak, czyścił zęby i obcinał paznokcie, cierpiał na odciski i burczenie w brzuchu, palił papierosy i cygara – jednym słowem posiadał wszystkie właściwości potencjonalne i funkcjonalne, jakie posiada człowiek mogący się zaliczyć bezspornie do typu wyższego.

Żużo przybył do biura wyjątkowo wcześniej niż zwykle, gdyż od jakiegoś czasu w ogóle źle sypiał i budził się już przed świtem.

Przyczyna tkwiła w czymś, co znowu pozostawało w związku przyczynowym z pewną, dyskretnie przeprowadzaną kuracją, która była wypadkową jego stanu kawalerskiego i periodycznych dążeń do chwilowych zmian tego stanu. Te chwilowe zmiany nazywał Żużo, aczkolwiek niewłaściwie, „studiami antropometrycznymi” Termin ten nie był jego własnym terminem, lecz zapożyczonym od miejscowego geometry pana Leopolda Kicza, ale to nie należy do rzeczy ważnych. Natomiast bezsprzecznie ważną rzeczą jest, że ostatnie Żużowe  „studium antropometryczne” wypadło z powodu mylnych obliczeń fatalnie i pociągnęło za sobą nie tylko utratę zdrowego, sprawiedliwego snu, ale i dotkliwą kurację. Tym dotkliwszą, że dyskretną, bo ani się przed kim użalić, ani poskarżyć. Marny los! Toteż Żużo, budząc się co chwila, urozmaicał sobie monotonne unisono nocy całą symfonią złorzeczeń, a nawet ordynarnych klątw pod adresem „obiektu antropometrycznego”, rano zaś zwlekał się z posłania zlany potem i z uczuciem takim, jakie ma prawdopodobnie człowiek, który w trybie praktykującego humanitaryzmy otrzymał kilkadziesiąt odlewanych kijów.

Z owego ranka nic się zasadniczo nie zmieniło. Żużo sklął po raz nie wiadomo który i „wypadkową” i „diagram”, zgrzytnął na dodatek zębami przy okazji chowania swoich narzędzi tortur w nocnej szafce, szafkę tę starannie zamknął na klucz – i poszedł do biura.

Żużo jednak nie przybył pierwszy, albowiem wyprzedził go pan Lew Hołumycki, oficjał (przedstawiciel władzy.KU) cesarsko-królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy.

Pan Lew Hołumycki nie sypiał z zasady dłużej niż do piątej rano. Godzina ta była dla niego pobudką czyli, jak sam mawiał, tagwache. Pan oficjał był wprawdzie z pochodzenia Rusinem, ale używał chętnie austriackiego gadania, jako że całą edukację odbył w austriackim wojsku. Z edukacji tej pozostał mu na pamiątkę specjalny słownik, brak dwóch zębów na przodzie, ranne wstawanie i niezniszczalne płócienne spodnie, które Jamcinicka elita uważała za „niespożyte”. I całkiem słusznie! Bo kto kiedy słyszał, aby jakieś płócienne spodnie zostały przez kogoś spożyte? W owych czasach było to nie do pomyślenia. Sam zaś pan Lew Hołumycki nazywał je skromnie cywilhozna; według niego bowiem w języku austriackim słowo cywil oznacza tyle, co „nici”, a w połączeniu ze słowem hozna tyle, co „niciane pantalony”!

Wojsko też nauczyło pana Lwa Hołumyckiego być „człowiekiem z czystym sumieniem”, czyli być służbistą. Służbistość stała się jego drugą naturą, jeżeli miał jakąkolwiek naturę pierwszą. Gdy odzywał się do kogo służbowo „szlusował kopyta” jak niegdyś w wojsku, wydymał pierś naprzód, brzuch wciągał pod pasek, górne kończyny opuszczał w ten sposób, że kciuki trafiały akuratnie na zewnętrzne szwy spodni — i dopiero po takim nastawieniu się syczał przez wybitą szczerbę w zębach to wszystko, co miał do powiedzenia. W takich chwilach twarz jego cokolwiek asymetryczna i z rzadka dziobata, ożywioną parą szarych ruchliwych oczek i ozdobiona bujnie pleniącym się ciemnym wąsem, miała w sobie coś z surowości stężonego idiotyzmu. Pan Lew Hołumycki oporu nie znosił, wydane podwładnym polecenia niechętnie powtarzał i twierdził, że na świecie całym powinna obowiązywać jedna ustawa: dinstreklama. Mianem tym określał regulamin wojskowy, oczywiście austriacki. Tak pojmowana przez niego zasada stosunku człowieka do człowieka, rozrastająca się w mgławicy perspektywicznej w jakiś cudaczny ustrój społeczny o zasięgu światowym, z ściśle oznaczoną hierarchią władz, z jakimś szefem sztabu generalnego na czele — dawała powód do licznych starć między nim, a woźnym cesarsko-królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy Harasymem Szczoką. Nie dlatego, broń Boże, że Harasym Szczoka był przeciwnikiem ideologicznym pana Lwa Hołumyckiego! Harasym Szczoka nie był niczyim przeciwnikiem ideologicznym, nie był w ogóle „ideologicznym”. Do starć dochodziło tylko dlatego, że woźny Harasym Szczoka nie uznawał w osobie oficjała pana Lwa Hołumyckiego żadnej nadrzędności służbowej w stosunku do swojej osoby. W ten sposób podważał u podstaw jego ideologię i wprowadzał chaos do tak genialnie obmyślonego przez niego systemu społecznego. Nie koniec na tym! Woźny Harasym Szczoka godził wprost i w autorytet pana Lwa Hołumyckiego. Mianowicie notorycznie twierdził, że razem z nim służył „przy” wojsku, a nawet — co za wyrafinowana złośliwość! —woźny Harasym Szczoka oznajmiał wszem, wobec i każdemu z osobna, komu wiedzieć należało i nie należało, iż był onego czasu rzekomo profesorem estetyki salonowej i rytmiki ruchów stosowanych wyłącznie w wojsku na komendę ene, cwaj, draj, tak zwanych  gelajzebunków , co oznaczaż miało „ćwiczenie stawów”. Tych gałęzi wiedzy udzielał obecnemu panu oficjałowi z tytułu swojego starszeństwa w armii austriackiej. Czy była to prawda, nikt nie mógł dociec, bo jeden twierdził, a drugi zaprzeczał. Jak było, tak było, ale jakkolwiek było, to jednak z tego wyszło, że obecnie Harasym Szczoka był tylko woźnym, a Lew Hołumycki urzędnikiem, panem, elitarnikiem, arystokratą; chłop na znak respektu wsuwał się zadem do jego biura, bił pokłony jak przed ikonostasem, tytułował „sierocińskim sędzią” i skrobał się z zakłopotania w zmierzwioną potylicę. Same wyliczone objawy czci wystarczają w zupełności do uznania pana Lwa Hołumyckiego za członka Jamcinickiej elity.”

„Pan Hołumycki przechylił się jeszcze więcej na krześle i zaczął szukać w swojej zmilitaryzowanej głowie odpowiednich słów do odbicia kontrataku, gdy nagle zjawił się na progu Harasym Szczoka, cesarsko-królewski woźny cesarsko królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy, a zarazem kerkermajster czyli dozorca cesarsko-królewskich aresztów przy tymże cesarsko-królewskim sądzie.”

„Szczoka był to człek przysadzisty, czarny jak cygan i mający na gębie bujny zarost ukształtowany w krótką szpakowatą brodę i w długie, postrzępione wąsy przypominające do złudzenia w cokolwiek pomniejszonej skali kiście bydlęcych ogonów. Poza tym miał sinoczerwony nos, bystry wzrok, brwi gęste i zbite jak włosień w materacu, który doczekał się co najmniej srebrnych godów, a nad brwiami równo przyciętą grzywkę z siwiejących włosów, a na grzywce bruzdę wyciśniętą urzędową czapką. Czapkę tę z czarno-żółtą lamówką w otoku, z lakierowanym daszkiem i wystającym ponad denko bączkiem, na którym widniał znak F.J.I, dzierżył właśnie cesarsko-królewski woźny i kerkermajster w ręku. Odziany zaś był w urzędowy tużurek z mosiężnymi guzami ozdobiony orlimi potworkami o dwóch głowach, półurzędowe ineksprymable i nieurzędowe buty.”

„Pan Leopold Kicz był cesarsko-królewskim geometrą-miernikiem, ale zwano go powszechnie inżynierem. On sam podpisywał się zamaszyście ostrym, sterczącym pismem “Inżynier Kicz”. Był  to człowiek niepokaźny wzrostem i szczupły jak igła. Powagi dodawał mu czarny zarost w formie spiczastej brody, która przypominała natarczywie tył rasowego kaczora oraz w formie wąsów rozczapierzonych na końcach w misterne macki. Na pierwszy rzut oka poznać było. że ma się tu do czynienia nie tylko z geometrą, zwanym inżynierem, ale i z czymś więcej. Pan Kicz bowiem poza rysowaniem mapek improwizował i pisał wiersze. Na częściach jego twarzy nie zajętych przez zarost siedziała skrzepła na smutek tęskliwa melancholia a z czarnych chytrze zaspanych oczek bił męczeński ból niby dymny opar z trybularzy (Trybularz lub kadzielnica (łac. turibulum lub thuribulum) – utensylium liturgiczne służące do okadzania w czasie obrzędów liturgicznych). Ból ów marszczył jego niskie czoło w fałdy kleszczowego porodu posępno-ponurych myśli, które powstawały ciężko w tajnikach ukrytych w czerepie obrosłym jeżowatą czupryną.

Pan Leopold Kicz był to prawdziwy jamcimski poeta – sowizdrzał. Mało poeta! Był to i władca i pogromca dusz, i połykacz serc, l mówca niezrównany. Nie dość więc, że obdarzano go bez żadnych zastrzeżeń godnością prezesa we wszystkich Towarzystwach.”

„Tak samo i pan Alfons Cherchalski należał do ludzi opatrznościowych w Jamcinicy. Ten zajmował stanowisko dyrektora kredytowo-oszczędnościowej “Pociechy” z nieograniczoną “udręką”  i zaliczał się do najwybitniejszych, prawie patentowanych patriotów. Jako widoczny znak swego patriotyzmu nosił długą czarną czamarę (Polski strój narodowy, znany też jako strój polski, polski strój szlachecki lub strój kontuszowy), wysokie buty i pokrętne wąsy, takie jakie zaszczycił swoją odą Dionizy Kniaźnin. O panu Cherchalskim opowiadano, że po swoich przodkach nazywał się faktycznie “Cherchala”, że był pierwszego gatunku spryciarzem i na dowód uznania jego sprytu tytułowano go “ministrem finansów”, a towarzystwa obdarzały go stale godnością skarbnika.”

Uwaga: podkreślenia pochodzą od autora. Wydaje mi się, że w pewnym sensie zastępowały mu cudzysłów. Najczęściej używał ich przy wyrazach o pochodzeniu niepolskim. Dziś niektóre z nich już wyraźnie weszły do powszechnego obiegu, inne można odnaleźć tylko w słownikach. Często także zmieniła się pisownia. Ja zachowałam oryginalną.

Rękopis ze starego biurka

Benedykt Jacórzyński – nieznany pisarz i satyryk, z zawodu nauczyciel, dyrektor szkół i wieloletni inspektor szkolny, autor kilku powieści w rękopisach, wierszy i pism filozoficznych opisywał nasze Kresy, zwłaszcza świat małych miasteczek, a obecną Ukrainę, bez złudzeń i stronniczości, ale z dziwnym uzależnieniem i miłością przebijającą drwinę. Podobnie zresztą, po przeniesieniu się do centralnej Polski opisywał  powojenne miasteczka Podlasia we władzy Sowietów (jak wtedy ich nazywano). Jego kostyczny humor, dar obrazowego przedstawiania osób, zdarzeń i umiejętność tworzenia skomplikowanych konstrukcji myślowych kolejny raz mnie zachwyca, gdy czytam fragmenty, skanując rękopisy, by ocalić dla przyszłości ten kunszt, ale i obraz historyczny pierwszych lat XX wieku. Nie znam innych tekstów tak opisujących społeczeństwo tamtych czasów. O ile wiem, autor nigdy nie próbował wydać swoich powieści – drukiem ukazywały się tylko w prasie jego krótkie teksty.

Skanując kolejną powieść zwróciłam uwagę na nazwę  kresowego miasteczka: JAMCINICA. Skojarzyło mi się z nazwiskiem, użytym w mojej powieści „Papieżyca Odwrócona”. JAMCÓRY – o tym samym źródłosłowie. Benedykt Jacorzyński, mój dziadek opowiadał mi, że historia naszego nazwiska bierze się z okresu, gdy caryca Katarzyna uwięziła spiskowców na jej życie, ale niektórych z nich ułaskawiła. Nasz przodek, spiskowiec i jej kochanek, został pozbawiony rodowego nazwiska i rodzinnych dóbr, które przekazano jakiemuś Rosjaninowi z jej otoczenia. Rosjanin ten poślubił córkę spiskowca, a on sam jakiś czas mieszkał pod ich opieką i nadzorem. Gdy na terenie zaboru rosyjskiego wprowadzono obowiązek rejestracji mieszkańców i posiadania nazwisk,  przodek ten nazwisko skonstruował z określenia miejsca zamieszkania –  „ Jam ci u córy”, co miało tłumaczyć nietypowe „ó” i  „rz” w nazwisku. Część rodziny używała nazwiska w wersji z „u”i „ż” i ci twierdzili że nazwisko powstało z kondycji wygnańca określanej jako „ Jam czuży” (Jam obcy). Członkowie rodziny przeszukiwali dostępne źródła historyczne celem zidentyfikowania nazwiska tajemniczego przodka, ale bez skutku.

Ja nazwałam bohatera „Jamcórski”, dziadek miasteczko „Jamcinica” od „ Jam ci nic (nie znaczę)”

I tak mój i mojego dziadka przymus, czy może raczej nałóg pisania spotkały się przy nazwach. Muszę tutaj dodać, że dziadek zmarł, gdy byłam jeszcze młodą dziewczyną, akurat w moje urodziny.

Oto miasteczko Jamcinica, w którym  zapewne kiedyś mieszkał Jamcóry z mojej powieści „Papieżyca Odwrócona”, zanim przeniósł się do międzywojennej Warszawy, ożenił się zubożałą szlachcianką i prowadził życie niedocenionego malarza artysty, zarabiającego wytwarzaniem drobnych przedmiotów na sprzedaż i scenografią podrzędnego kabaretu.

(Fragment powieści Benedykta Jacórzyńskiego p.t.”Nieśmiertelni” str.35)

„Rozdział trzeci
zapoznający z życiem społecznym Jamcinicy
(fragment powieści Benedykta Jacórzyńskiego p.t.”Nieśmiertelni”)

Mieszkańcy miasteczka Jamcinicy tworzyli układ trójskośny, trójpodzielny i trójsprzężny. Była to jedność w wielości —  jedność – dusza, na którą składały się trzy dusze rozdzielne, a jednak nierozdzielnie. Miano tych dusz było: Polacy, Rusini – Ukraińcy, i Żydzi. Trzy miana, trzy narodowości, trójkąt czy trójgran o liczebnej wartości około 8 000 głów (?). sprowadzonej do jednej płaszczyzny obywatelstwa jakby do wspólnego mianownika, który właściwie wspólnym mianownikiem nie był.

Nietrudno przedstawić sobie, że wrzało tu życie społeczne w najróżnorodniejszych przejawach.  Wykładnikami tego wrzenia były liczne „Towarzystwa”, które podzielić by można na beznarodowościowo-ideowe, beznarodowościowo-utylitarne, narodowościowo-ideowe, narodowościowo-półideowo-półutylitarne i półnarodowościowo-bezideowo-utylitarne.

Beznarodowościowo – ideowe było “Kasyno” skupiające wszelkiego rodzaju “arystokrację”. Jądro zapładniające Kasyno wielkimi ideami tworzyła cesarsko-królewskie biurokracja. W kasynie panował duch wybitnie elitarny.

Beznarodowościowo utylitarnie przedstawiało się “Towarzystwo SkórnIków”, do którego należeli kuśnierze i wyprawiacze skór , przeważnie owczych i baranich, jako że skóry od wieków nadają się najlepiej do wyprawy. Panował to duch cechujący zrzeszenie ludzi noszących kaszkiety, a więc  „kaszkietnikowski”, czyli demokratyczny.

Do narodowościowo-ideowych  zaliczały się: Polskie Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół” i Towarzystwo Szkoły Ludowej. Należeć do nich mogli wszyscy obywatele narodowości polskiej poczynając od “śmietany”, a kończąc na “serwatce”. W tych towarzystwach panował teoretycznie duch demokratyczny, praktycznie zaś hegemonia “arystokratów” osłodzona zręcznie dyplomatyczną zdawkową uprzejmością.

Narodowościowo-półideowo-półutylitarnym zrzeszeniem było “Kółko Rolnicze”. Należeli tu wszyscy patrioci podlejszego gatunku z wyjątkiem rolników.

Półnarodowościowo-bezideowo-utylitarny twór reprezentowało Towarzystwo Kredytowo-Oszczędnościowe “Pociecha”, Spółka z Nieograniczoną Poręką. W języku potocznym słówko “poręką: zastępowano zwykle słówkiem “udręką”. Do “Pociechy” bowiem zapisywali się ci, którzy szukali pożyczki wiążącej się bezspornie z udręką oddawania.

Z Towarzystw wyraźnie niepolskich na szczególną uwagę zasługiwały Towarzystwa rusińsko-ukraińskie “Proświta” i “Torchowelnyj Sojuz”. Posiadały one własną kamienicę w stylu pakownej walizy. Wygląd estetyczny tej murowanej walizy spotęgowano na zewnątrz przez wywieszenie w specjalnie wyżłobionych nyżach olejnych malowideł, które wyobrażały Chmielnickiego, Gontę i Żeleźniaka. Przygotowana była i nyża (wnęka-KU) czwarta, ale na razie nic w niej nie wisiało. Według jednej wersji spłodzonej przez jamcinicką elitę narodowości polskiej, nyżę tę przeznaczono dla Tarasa Bulby, którego tak sympatycznie przedstawił Mikołaj Hohol, według zaś wersji innej, która powstała wśród kaszkietników, nyża zarezerwowana została dla przyszłego mesjasza-zbawcy Ukrainy. Ten mesjasz –  zbawca naprzód narodzi się, potem wyrżnie wszystkich Polaków, zawrze sojusz z Niemcami, a wreszcie da się sportretować. Portret ten będzie właśnie powieszony w nyży czwartej.

Poza tym były zapewne w Jamcinicy i Towarzystwa żydowskie, ale nikt się nimi nie interesował i nikt o nich nie wiedział.

Wszelkie Towarzystwa zawiązywały się w Jamcinicy szybko i sprawnie. Organizacyjna technika uproszczona była do minimum. Mianowicie pewnego dnia pojawiały się na murach i parkanach kolorowe afisze ogłaszające, że dnia tego a tego, o godzinie tej a tej, w lokalu tym, a tym, odbędzie się walne zebranie rodaków i sprawa była w trzech czwartych załatwiona. Afisze padały wprawdzie ofiarą Rusinów, jeśli były w języku polskim, a ofiarą Polaków, jeśli w języku rusińsko-ukraińskim, ale to wcale nie miało wpływu na dalszy bieg rzeczy.

Rodacy przybywali zazwyczaj dosyć licznie przekraczając naznaczony czas najwyżej o trzy godziny i zaczynały się obrady. Obrady zaś polegały głównie na tym, ażeby wybrać prezesa, wiceprezesa, skarbnika, sekretarza i kilku podrzędnych członków zarządu zwanego “wydziałem”. Po dokonaniu tego organizacja była gotowa jak ulał.

Jeżeli chodzi o towarzystwa polskie w Jamcinicy to prezesem zostawał z reguły pan Leopold Kicz, wiceprezesem pan Jan Kłyś, skarbnikiem pan Alfons Cherchalski, a sekretarzem  pan Józef Bryka vel Zuzio Brykiewicz.

Pan Leopold Kicz był cesarsko-królewskim geometrą-miernikiem, ale zwano go powszechnie inżynierem. On sam podpisywał się zamaszyście ostrym, sterczącym pismem “Inżynier Kicz”. Był  to człowiek niepokaźny wzrostem i szczupły jak igła. Powagi dodawał mu czarny zarost w formie spiczastej brody, która przypominała natarczywie tył rasowego kaczora oraz w formie wąsów rozczapierzonych na końcach w misterne macki. Na pierwszy rzut oka poznać było. że ma się tu do czynienia nie tylko z geometrą, zwanym inżynierem, ale i z czymś więcej. Pan Kicz bowiem poza rysowaniem mapek improwizował i pisał wiersze. Na częściach jego twarzy nie zajętych przez zarost siedziała skrzepła na smutek tęskliwa melancholia a z czarnych chytrze zaspanych oczek bił męczeński ból niby dymny opar z trybularzy (Trybularz lub kadzielnica (łac. turibulum lub thuribulum) – utensylium liturgiczne służące do okadzania w czasie obrzędów liturgicznych). Ból ów marszczył jego niskie czoło w fałdy kleszczowego porodu posępno-ponurych myśli, które powstawały ciężko w tajnikach ukrytych w czerepie obrosłym jeżowatą czupryną.

Pan Leopold Kicz był to prawdziwy jamcimski poeta – sowizdrzał. Mało poeta! Był to i władca i pogromca dusz, i połykacz serc, l mówca niezrównany. Nie dość więc, że obdarzano go bez żadnych zastrzeżeń godnością prezesa we wszystkich Towarzystwach.

Tak samo i pan Alfons Cherchalski należał do ludzi opatrznościowych w Jamcinicy. Ten zajmował stanowisko dyrektora kredytowo-oszczędnościowej “Pociechy” z nieograniczoną “udręką”  i zaliczał się do najwybitniejszych, prawie patentowanych patriotów. Jako widoczny znak swego patriotyzmu nosił długą czarną czamarę (Polski strój narodowy, znany też jako strój polski, polski strój szlachecki lub strój kontuszowy), wysokie buty i pokrętne wąsy, takie jakie zaszczycił swoją odą Dionizy Kniaźnin. O panu Cherchalskim opowiadano, że po swoich przodkach nazywał się faktycznie “Cherchala”, że był pierwszego gatunku spryciarzem i na dowód uznania jego sprytu tytułowano go “ministrem finansów”, a towarzystwa obdarzały go stale godnością skarbnika.

Po przeprowadzeniu wyborów wszystko wracało do poprzedniego stanu i tylko przyklejone i poszarpane na strzępy afisze z sentencjami pana Leopolda Kicza łopotały na wietrze i kąsały wcale nieszkodliwie polska- jamcinickie sumienie nieubłaganie bezskutecznym krzykiem – memento! „

 

 

Chór ludu zaginionego (cz.2)

Ludzkie i małpie dzieci

Nawiązując do przed poprzedniego, wcześniejszego odcinka, opisującego postępowanie niektórych małpich matek wobec swoich nowo narodzonych dzieci przypominam, że nie potrafię uznać, że ich brutalność jest dobra i słuszna, bowiem protestuje przeciw temu moja wrażliwość. Ale z kolei takie, jak moje przekonanie nie rozwiązuje żadnego problemu w tym stosunku natury i moralności (jeżeli w ogóle pozostają do siebie w jakimś stosunku), a w dodatku ma też swoją drugą, ciemną stronę, zawieszające wrodzoną ufność do jednego i drugiego. 

Zachowanie niektórych, ludzkich rodziców wobec swoich dzieci, które wielu z nich uznaje za naturalne i dobre, wychowawczo słuszne, choć może zagrozić życiu i zdrowiu dziecka, instynktownie także odczuwam jako złe. Mam na myśli np. cielesne kary czy brutalne reagowanie na nieposłuszeństwo, gdy rodzice nie zdają sobie sprawy, jak kruche jest ciałko i umysł dziecka. Takich “metod wychowawczych” doznałam jako dziecko i dziś wiem, jak wiele dróg życiowych mi zamknęło, jak wielu sprawom zaszkodziło i jak bardzo przybliżyło mnie, jako osobę, do tej grupy ludzi, których rozwój zatrzymano w pół drogi i którzy nigdy nie mieli zaznać świetlanej przyszłości, o której wszyscy naiwnie marzyliśmy i że tylko szczęściu zawdzięczam, że tak się nie stało. Jeżeli więc przemocowe zachowania szkodzą ludziom, powinny także szkodzić zwierzętom. Podtrzymuje tę myśl, jako prawdziwą powszechne spostrzeżenie, że nowo narodzone zwierzęta i ludzkie dzieci większość z nas wita z instynktowną czułością. Ich wielkie oczęta, miękka skóra i delikatne włoski lub sierść, a także nieporadne początkowo ruchy oraz wielka uwaga, z którą witają coś nowego w otoczeniu, budzą chęć przytulenia i pogłaskania, co wykorzystywane jest do przyciągnięcia ludzkiej uwagi np. w reklamach.

Gdybyśmy wiązali bez wyjątków postępowanie naturalne z dobrym i słusznym, co niektórzy bezmyślnie czynią, musielibyśmy, logicznie myśląc, przyjąć konieczność istnienia w naturze automatycznego środka korygującego złe zachowania w razie, gdyby miały szkodzić zamiast pomagać. 

Co nim mogłoby być? Porzucając teorie o naturalnym dążeniu bez pogoni za korzyściami odnoszonymi z moralności, czy o wbudowanym w ludzką naturę dążeniu do Boga, takim automatycznym korektorem mogłyby być emocje, zrozumienie, współodczuwanie, empatia, co nazywamy instynktem macierzyńskim – ale nie od dziś wiadomo, że nie zawsze są, ponieważ wiele osobników ludzkich jest na nie odpornych, nie mówiąc już o zwierzętach na różnym etapie rozwoju i możliwości korzystania z tego, co gatunek ich wnosi do różnorodności menażerii świata.

Następne podejrzenie pada na zgodność obrazu dziecka w myśli jego zwierzęcej matki z jakimś głęboko zakodowanym wzorcem, tkwiącym w jej mózgu. Wyraźnie widać na filmikach, jak małpia matka zaraz po porodzie ogląda dokładnie swoje dziecko, bada jego uszy, oczy palcami, rozwiera mu buzię (szczękę) wącha jego odbyt. Już w czasie porodu  niektóre samice sprawdzają, jak daleko posunął się poród, smakując wydzieliny. Są samice, które od razu odrzucają dziecko jako możliwe, że nie pasujące do wzorca, inne próbują skłonić go do zachowania które uznają za właściwe. Czasem wyraźnie widać, jak przytulony do matki, wręcz kurczowo wczepiony w jej sierść mały małpiak nie załapuje, że powinien ssać wyraźnie widoczny wśród włosów czerwony cycek matki i że matce to się nie podoba, ponieważ próbuje kierować dziecko we właściwą stronę, ono zaś wrzeszczy, wije się, wyrywa z jej objęć, co wyraźnie ją złości, chwyta więc małego za ogonek i ciągnie do są siebie, nie zwracając uwagi na to co się dzieje z ciałem małego. Czasami jej złość osiąga taki poziom, że bije go, szarpie, szczególnie za wielkie uszy, pcha palce w oczy, szczypie i  dusi. Zdarza się, że widać inne przyczyny takiego zachowania małpiej matki, a mianowicie, że dziecko ma jakieś drgawki, bądź jego ciało jest wykrzywione, niektóre kończyny ma trwale zgięte  i przykurczone . W innych przypadkach jednak takich anomalii nie widać, możliwe więc, że samica inaczej wyczuwa nieprawidłowości bądź po zapachu, bądź też z powodu braku doświadczenia w macierzyństwie nie wie, czego ma oczekiwać. Możliwe że chęć przystawiania dziecka do cycka jest poczuciem egoistycznym, ale i możliwe też że nieudane ssanie sprawia samicy ból. 

U ludzi takie zachowanie jest przerzucone na innych. To nie kobieta, a w każdym razie nie matka dokonuje dokładnych oględzin ciała dziecka, sprawdza czy jest zgodne z wyobrażonym wzorcem (płeć, kolor włosów, oczu, ogólny stan itp.), a nawet w wyniku medykalizacji porodów wykonywane są rozmaite badania mające potwierdzić stan dziecka, za który przyznaje się określoną liczbę punktów. Zanim więc ten mały człowiek zdążył cokolwiek zorientować się w prawach rządzących światem, już jest oceniany, jak w szkole, za osiągnięcia, na które osobiście nie miał żadnego wpływu. Ta ocena często przekłada się na jego dalsze losy, na co są niezliczone dowody, zwłaszcza wówczas, gdy przyjdzie mu żyć z jakąś wrodzoną chorobą czy ograniczeniem.

We wczesnej młodości czytałam kiedyś powieść opisującą życie ludzi pierwotnych. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie historia, gdy matka z plemienia uciekającego przed napastnikami rzuciła swoje dziecko w bagno, aby płaczem nie ściągało wrogów i nie pokazało im miejsca, gdzie plemię przebywa. Postępowanie tej matki było racjonalne; chroniło wiele osób kosztem życia jednej. Choć z punktu widzenia moralnego było złe, w kontekście zapewnienia bezpieczeństwa wielu ludziom, można było uznać za dopuszczalne w określonych warunkach.

Można też mniemać, że małpia samica próbuje pobudzić dziecko według niej zachowujące się nienaturalnie do zmiany zachowania, możliwe też że irytuje ją nieustanny wrzask małego, podobnie jak ludzi irytuje długotrwały płacz niemowlęcia. Brak reakcji na oczekiwania matki przy niedostatku umiejętności rozumowania i panowania nad odruchami u małp i u niektórych ludzi powoduje agresywne postępowanie wobec swoich dzieci. U małp we względnie naturalnym środowisku widać też często złość samców o uwagę samic poświęcaną dzieciom, ale i często przemyślność samic w ich ugłaskiwaniu i chronieniu dzieci poprzez przesuwanie małych za plecy, przykrywanie ich czymś, siadaniu na nich lub wręcz udawaniu wobec nich agresji, co łatwo odróżnić od agresji prawdziwej. 

U ludzi niektóre głupie matki i ich partnerzy oczekują, że nowo narodzone niemowlę powinno wiedzieć, co matkę drażni i unikać takiego zachowania, np. długotrwałego płaczu, czemu usiłują zapobiec w swoim ciasnym, pozbawionym refleksji umyśle, w dzisiejszych czasach bez towarzystwa, asysty, nadzoru i pomocy starszych i bardziej doświadczonych kobiet, od których kiedyś, żyjąc w dużych rodzinnych społecznościach uczyły się obserwując już jako dzieci, ich postępowanie. 

Czy więc wszystko nie zależy przypadkiem od określonych warunków panujących w otoczeniu? Nie zawsze umiemy je rozpoznać i właściwie ocenić. Z tego punktu widzenia postępowanie małpiej matki można by uznać za zrozumiałe. Krzyki i miotanie się małpiego dziecka przyciągnęło człowieka, obserwatora i fotografa, a więc stanowiło dla małpy zagrożenie. Celem uniknięcia tego zagrożenia matka małpiątka próbowała pozbyć się swojego dziecka, odrzucając je i paradoksalnie powodując tym jeszcze większe zainteresowanie obserwatorów. Można powiedzieć, że jej głupota zastąpiła moralność, albo inaczej: moralność wymaga jednak rzeczowej oceny sytuacji. Nie jest więc czymś bezwarunkowym, dostępnym wszystkim, bez względu na poziom intelektualny. Dlatego też uważamy, że człowieka powinno cechować moralne postępowanie, ale już od małp tego nie wymagamy, co nie oznacza, że czujemy się z tym komfortowo.

Człowiek wykazuje tendencję do upraszczania wszelkich spraw. Także i do tego, aby coś uznawać za bezwzględnie dobre lub bezwzględnie złe. Karcenie fizycznie jest moim zdaniem złe, bez odróżnienia z jaką siłą się to robi, co nie oznacza, że jest to zdanie dominujące w ludzkich kulturach. Ta cecha upraszczania problemów może zostać zastąpiona oceną okoliczności i rozważaniem nad zachowaniem umiaru, gdy silne emocje domagają się wyzwolenia. Niestety, nie zawsze jest przekonanie o potrzebie takiej rozwagi.

Małpom takie bardziej skomplikowane rozważania zapewne nie są dostępne; może zresztą rodzice dzieci małpich instynktownie poddają je próbie przeżycia w niesprzyjających warunkach. To znaczy że tej próbie poddaje je sama natura, posługując się małpimi matkami. Na mój, ludzki rozum byłoby to głupie, ponieważ i bez tych prób mnóstwo zagrożeń czeka na małe osobniki, ale kto powiedział, że natura jest mądra?

Musimy przyjąć, że moralność jest wyłącznie naszą, ludzką cechą, w dodatku wymyśloną jako zadanie do wykonania, z którą naprawdę nie wiemy co zrobić, jeśli chcemy zachować balans moralności i sensowności zachowania. 

Moim zdaniem nie ma w tym nic z religii, a jest czysta kalkulacja i próba wybrnięcia sytuacji, gdy moralność jest trudniejsza do przestrzegania niż miotające człowiekiem odruchy, a chce się kimś rządzić i uzasadniać swoje do tego prawo. W tym kontekście wydaje się, że amerykański pomysł umieszczania przed szkołami tablic z 10 przykazaniami jest jak najbardziej słuszny, bowiem pozwala przywołać coś, o czym w ferworze emocji się zapomina. Bzdura, częściej powtarzana obowiązuje bardziej, a lepiej nad tym zanadto nie rozmyślać. Jakieś ograniczenia muszą być i kropka.

Powstaje więc pytanie, na które chyba nie ma dziś odpowiedzi. Jeżeli dobrym jest pozostawienie świata w naturalnym jego kształcie i niereagowanie na przemoc w naturze,  to czy i kiedy należy oczekiwać początku moralnych odczuć, ograniczających agresję zachowań i czy należy uznać je za naturalny stopień rozwoju, czy też za pewną aberracje natury.

Obserwując ludzi wychowujących małpie dzieci bardzo łatwo przekonać się, że zdążają w złym kierunku, narzucając maleństwom działania sprzeczne z ich naturalną potrzebą ekspresji. Małpie  dzieci są ruchliwsze i fizycznie sprawniejsze; ubieranie je w ludzkie stroiki jest bezsensowne; nie uwzględnia ich budowy fizycznej i możliwości poruszania się, krępuje ruchy, ale także krępuje ich naturalne przystosowanie do świata zastępując czymś, co jest tylko pozorem przystosowania. W dodatku ok. drugiego roku życia małe małpki  przestają być słodkie i rozkoszne i stają się złośliwe oraz agresywne, próbując zdominować “mamusie” i “tatusiów”, a wówczas nie bardzo wiadomo, co z nimi robić. W świetle tego nie można uznać, że człowiek jest wyższym stopniem rozwoju w stosunku do małpy. Upodobniona do człowieka małpa będzie zawsze ograniczona poniżej swoich możliwości naturalnych, a nie bardziej “uczłowieczona”.

W dodatku obserwując świat w filmikach nagrywanych na styku życia małp i ludzi, widać coraz więcej nagrań, (zresztą coraz gorliwiej wciskanych przez media społeczne odbiorcom), dokumentujących rzekomo naturalnie agresywne zachowania tych zwierząt, łącznie z wzajemnym zabijaniem się, a co łatwo czasem zdemaskować poprzez przypadkowe sfilmowanie niekiedy czyjejś ręki albo kija “pomagających” zwierzętom lub drażniących je, co nie ma oczywiście nic wspólnego z naturalnym bytowaniem tych zwierząt.

Gdzieś tam w tle moich i cudzych rozważań nad tym co naturalne, istnieje ponadpokoleniowe wspomnienie świata, którego dawno już nie ma i który był podobno lepszy, a przynajmniej bardziej dostosowany do poziomu jego mieszkańców, niż obecny i stawiający mniej wymagań wobec ludzi i zwierząt, choć niewątpliwie mniej wygodny.  Świat ten pozbawiony był wielkich sentymentów, idei, możliwości porozumiewania się i umysłowego rozwoju, mniej ograniczony i nie skodyfikowany, pozbawiony jednolitych wpływowych rządzicieli, ale zapewne łatwiej zrozumiały dla ówczesnych jego mieszkańców. Nie był wprawdzie łatwy do przebywania, ale prostszy i zbliżony do tego, w którym największą rolę odgrywają instynkty. Ludzie i zwierzęta pozostawieni sami sobie cofają się w rozwoju, ale jak pokazuje strefa po wybuchu w Czarnobylu, odizolowana od reszty zamieszkałych terenów, wcale nie szkodzi tej naturze, pozbawionej wahań co do jej moralnego znaczenia i ograniczającego emocje i nakładającego obowiązek odróżniania zła od dobra. Powszechnie bowiem wiadomo, że rozmiary mieszkańców tej strefy są większe niż innych osobników tego samego gatunku. Cokolwiek by to znaczyło poza aprobatą dla wielkości wszelkich samców (ir.).

Chór ludu zaginionego (cz.1)

Opuszczeni

W lecie roku 1966 r. udaliśmy się z mężem na dwutygodniową pieszą wędrówkę z namiotem po Beskidzie Niskim. Teren ten był wówczas (po akcji wysiedleńczej) bardzo mało zamieszkany i żeby natknąć się na jakieś gospodarstwo często trzeba było dwa lub trzy dni wędrować. Co było tego przyczyną?

Jak podaje Wikipedia: “Od 1943 na terenach Beskidu Niskiego działała Ukraińska Powstańcza Armia (UPA), walcząca z Polakami o Zakierzoński Kraj. Kres działalności UPA na tym terenie położyła Akcja „Wisła” w 1947 r.” Już od 1945 na mocy umowy PRL z ZSRR o wzajemnej wymianie ludności z terenów Beskidu Niskiego przesiedlano na wschód ludność pochodzenia łemkowskiego…..W 1947 rozpoczęła się Akcja „Wisła”. Władze polskie wywiozły prawie wszystkich Łemków w głąb terytorium Polski, najczęściej na Ziemie Odzyskane. Nielicznym udało się wrócić dopiero po 1956.”

Przemieszczaliśmy się wzdłuż granicy (wówczas z Czechosłowacją) i codziennie “spotykaliśmy” straż graniczną, która miała kajecik z zapisanymi osobami poruszającymi się na tamtym terenie i pilnowała, aby osoby te trzymały się harmonogramu wędrówki, nie zbaczały z zaplanowanej trasy, ale także i pomagała, kupując dla nas po stronie czeskiej chleb i bundz lub wędzone oscypki.

Mimo takiego nadzoru spotkało nas coś bardzo niemiłego, prawdziwy horror, gdy w czasie jakiegoś postoju nad rzeczką zostaliśmy napadnięci i okradzeni przez hordę kilkunastu nagich dzieciaków, z których najstarszy nie miał więcej niż 12-13 lat. Te dzieci były całkiem zdziczałe – polowały jak stado drapieżników, rzucając się na wszystko, co nie było spakowane w plecaki i mocno trzymane. Idąc ich śladem trafiliśmy na rozpadające się gospodarstwo pozbawione dorosłych, przed którym w wielkiej kałuży gnojówki taplało się kilkoro najmłodszych – 2-5-letnich na oko. Opuściliśmy tę okolicę w pośpiechu, a następnego dnia dowiedzieliśmy się od strażników granicznych, że rodzice tych dzieci przebywali w areszcie po zamordowaniu jakiegoś turysty, a one same żyły jak chciały, teoretycznie pod czyjąś opieką ale praktycznie bez żadnej i że kilkakrotnie robiono na nie obławy, by umieścić w Domu Dziecka ale bez skutku – tak potrafiły schować się i uciec.

Wydarzenie to wywarło na mnie, żyjącej w ściśle nadzorowanym społeczeństwie wczesnego PRL, ogromne wrażenie, wskutek czego takie zdziczałe dzieci w roku 1985, blisko dwadzieścia lat po wydarzeniu, uczyniłam jednymi z bohaterów opowiadania o ginącej ziemskiej cywilizacji nie na jakiejś odległej planecie innego układu słonecznego, a na naszej Ziemi wskutek chorób i tego, co dziś nazywamy “zatruciem środowiska”, a o czym wówczas się nie mówiło głośno w naszej najlepszej, postępowej Ojczyźnie, rozwijającej się pod światłym przewodnictwem Partii.

 Opowiadanie to zostało opublikowane w r. 1986 w moim debiutanckim tomiku “Plama na wodzie” pod tytułem “Receptura”. Potem motyw ten wykorzystałam jeszcze raz w jednej z powieści, ale w funkcji intrygującego obrazka, a nie diagnozy.

Podobno istnieje zjawisko nazywane “synchronicznością” które czasem polega na układającym się łańcuszku wydarzeń prowadzących w jednym kierunku lub układających się wokół jakiegoś wydarzenia, co pozwala pogłębić swoją wiedzę o nim i jego przyczynach i skutkach. Inaczej mówiąc: jeśli coś się pojawi w polu twego zainteresowania, wokół tego będzie gromadzić się dalsza wiedza o przyczynach i skutkach oraz zrozumienie co cię ze sprawą łączy.

Za sprawą Tomka Kołodziejczaka na Kanale Fantastycznym You Tube ukazała się jego historia Klubu Tfurcuf i początków literatury fantastyczno- naukowej i fantasy w Polsce, gdzie wspomniano m.in. mój debiutancki tomik, co przypomniało mi  właśnie to opowiadanie – a stało się to niedługo po zamieszczeniu w “Babci Ezoterycznej” opowiadania o małpich i ludzkich dzieciach. 

W starości często wstaje się nocą do łazienki. Te kilka kroków, które należy przebyć w półśnie, cechuje czasem ulotna myśl, która wpleciona w jego obrazy pozostaje już do rana. Taką myślą ostatnio było uświadomienie sobie, w ślad za jakimś wysłuchanym podcastem, że nie jest tak, aby wszystko, co naturalne, automatycznie było dobre, przeciwnie, dobro z naturą nie ma wiele wspólnego. Dlaczego więc z zapałem godnym głupca łączę te dwie rzeczy: dobro/zło i małpie i ludzkie dzieci? I dlaczego przyłączyła się w moim wypadku jeszcze rzecz trzecia – to wydarzenie z pieszej wędrówki po opuszczonym górskim paśmie i podświadome przeczucie, nabyte już 40 lat wcześniej, że było to wydarzenie symboliczne, zasługujące na upamiętnienie, choć jeszcze wówczas niemożliwe do pełnej interpretacji. Jako początkująca pisarka postawiłam wówczas domyślne pytanie: jak to jest możliwe, żeby wolność i swoboda dawała cofanie się, a nie rozwój?, ale wzorem nawet znanych Noblistów poprzestałam na opisie, unikając  próby odpowiedzi na tak ważkie zagadnienie.. 

Zapytałam więc siebie teraz: czy nie będąc naukowcem i nie dysponując odpowiednimi badaniami oraz teoretyczną wiedzą, a jedynie zmanipulowanymi często filmikami z facebooka mogę spróbować odpowiedzieć na to, o co jestem pytana przez chór ludu zaginionego z przeszłości i przyszłości? Bo czemu właśnie MNIE kiedyś pytali i teraz pytają – nie jestem w stanie pojąć.

Małpki, nasze dzieci

Im bardziej zagłębiam się w starość, tym więcej czasu zajmuje mi nie tylko poranne ogarnięcie się fizyczne i psychiczne, ale także wieczorne, poświęcone głupotkom, gdy się nie chce jeszcze iść spać, a nie warto zaczynać nowych przedsięwzięć.

Idealnym zajęciem na ten  przejściowy czas jest przeglądanie rozmaitych filmików serwowanych nam przez metę (dawny Facebook). Początkowo namiętnie oglądałam filmiki z życia koczowników, piekących na maleńkich ogniskach swoje potrawy, parzących herbatę w czajniczkach i pijących ją z nabożeństwem na rozesłanym na ziemi dywaniku, ze szklankami ustawionymi na tacy itp. 

 Budowanie domów, a właściwie chwilowych schronień na wysuszonych pustkowiach w sezonie wypasu jest także bardzo ciekawe, zwłaszcza dla osób, które własnymi rękami już nic nie zbudują. Dla takiej osoby widok kobiety rozrabiającej  cement w misce, w której niedawno  prała dziecięce ubranka i wylewającej ten cement wprost na piasek, aby stworzyć tam podstawę gospodarstwa z worków, plastikowych płacht, uschniętego drewna i różnych dywanów tudzież dywaników, jest wręcz fascynujący i trudno od niego oderwać oczy.

Ale filmiki o koczownikach zmieniły się na obrazy z krajów ryżu i innych produktów rosnących na skrajach dżungli. Drobna dziewczyna, która rano wstała z bambusowej maty na bambusowej półce w bambusowym domku, wiesza sobie z przodu dziecko w przemyślnych szelkach,   z tyłu wielki kosz i  idzie w las, gdzie wykopuje różne korzenie albo zbiera owoce, liście, czy wyrywa nieznane nam warzywa. Gdy kosz ma już tak pełny, iż czasem się przewraca pod jego ciężarem, rusza na targ i tam sprzedaje wszystko. Za uzyskane pieniądze kupuje jakąś śliczną bluzeczkę dla dziecka, dla siebie miskę albo konewkę i w pełni zadowolona rusza z powrotem do domu. Kiedy przysiada na chwilę na drodze, aby odpocząć, dać piersi dziecku i policzyć pieniądze, napada ją pijany facet I ograbia ze wszystkiego, zostawiając na pociechę jedynie dziecko i konewkę.

Po kilku tygodniach i te filmiki się skończyły i wybuchł nowy szał: małpki, chyba kapucynki, hodowane w domu, jak dzieci. Filmik zaczyna się zwykle od obrazka, gdy ktoś przy siada naprzeciwko kartonu oklejonego plastrami z wydrążonymi dziurkami dla dopływu powietrza. Po otwarciu kartonu, na jego dnie ukazuje się mała, skulona małpka, mokra wystraszona i często agresywna. Dzięki pieczołowitemu głaskaniu, przyzwyczajaniu do butelki ze smoczkiem oraz kąpieli i ubierania stworzenia w pampersy, w których wycięto dziurkę na ogonek zwierzęcia i kolorowe, jak dla lalek sukieneczki, udaje się, jak tylko możliwe w tej sytuacji zbliżyć pozycję małpki do pozycji dziecka w rodzinie. 

Dziecko się wychowuje, a małpkę tresuje. W większości oglądanych filmików (choć w rzeczywistości często bywa inaczej) ta tresura przebiega łagodnie, z cierpliwością, niejednokrotnie większą, niż poświęciłoby się własnemu dziecku. 

Na tym etapie oglądanych filmików zadawałam sobie pytanie, czy produkt wieńczący te zabiegi jest tym, co wychowawcy nazywani w opisie mamą albo tatą, osiągnęli i czy jest tym, co najlepsze dla owych małpek. 

Jak w przypadku wychowywania dzieci, tak i w tym szybko zorientowałam się, że za najważniejsze uważa się sprawy zupełnie głupie i niepotrzebne, które jednak „rodzicom” wydają się niezbędnymi.

Rozumiem potrzebę zakładania pampersów, ale sukieneczek z koronkami, kołnierzykami, kokardkami itp. sztywnymi i zapewne ocierającymi delikatną skórę malca dodatkami w tym ciepłym klimacie, gdy małpki przebywające na wolności cały dzień baraszkują i śpią pod gołym niebem już nie.  Jaskrawym przykładem innego bezsensu jest pilnowanie, aby małpki  (jeśli jest ich w domu kilka) przestrzegały pewnych zasad zachowania zupełnie obcych zwierzętom.np. kiedy stawia się owoce w dużej misce lub na talerzu, nie wiadomo czemu, „mamuśka” pilnuje, aby jej „dzieci” nie okrążały talerza, tylko siedziały w równym rządku w kolejności wzrostu od największej do najmniejszej. Naturalnie zachowujące się małpki zarówno w przyrodzie i jak i w domach ludzkich lubią zajmować pozycję, kiedy większa sadza przed sobą mniejszą i przytula ją do siebie obejmując ramionami. Ta pozycja także w naturalny sposób zabezpiecza wyrwanie się mniejszego osobnika podczas gdy na posiłek trzeba trochę poczekać, np, żeby owoc został obrany ze skórki. W naturze małpki dają sobie z tym znakomicie radę, spora część jednak owoców się marnuje, dlatego zapewne w domu mamusia sama obiera i kroi na kawałki także miękkie banany,.  Jednak większość jej zabiegów podczas posiłków polega na przesuwaniu tych małpek tak, aby tworzyły równy rządek. Może zresztą jest to wymóg nagrywającego filmiki. Inną sprawą jest dbałość, aby sukienki przykrywały  kolanka małpek, chociaż w przeciwieństwie do człowieka nóżki zwierzątek są zakończone chwytnymi dłońmi,, a małpki posługują się nimi, jak trzecią i czwartą ręką, w czym niewątpliwie przeszkadza spódniczka. Łatwiej mają małpki ubierane w spodenki – ich nie obowiązuje zakrywanie kolan.

Małpki, na ogół jak i dzieci lubią zabiegi higieniczne i poddają się łatwo obmywaniu, polewaniu wodą, smarowaniu kremami czy maścią. Zabrudzone pampersy często same zdejmują, wyciągają z paczki nowe i czyste i niosą do człowieka kładąc się na brzuszku aby łatwiej mógł je założyć.

Obserwacja życia tych małpek pozwala sądzić że są one dość łatwe do oswojenia, mniej przywiązane do czysto małpich zachowań I na pewno podobniejsze do człowieka niż np. pieski czy kotki. Jednak człowiekiem nie są mimo bardzo bogatej mimiki i łatwo te różnice dostrzec. Małpki, tak jak dzieci nie umieją czekać na coś, jeśli czegoś chcą, muszą mieć to zaraz. Dzieci dojrzewają i czekania się uczą. U małpek nie widziałam, żeby mogły w pełni się opanować czy od czegoś powstrzymać. Kiedy są zmuszane do oczekiwania, reagują nadruchliwością, a często agresją. Umieją za to bardzo szybko opanowywać nowe umiejętności,  jeżeli są im do czegoś potrzebne. Potrafią odkręcać krany, otwierać zamknięte drzwi i szuflady, sygnalizować   opiekunom jakieś niebezpieczeństwo czy trudności nie do samodzielnego pokonania.

Podobno okres “rozkosznych dzieciątek” kończy się po dwóch latach i wówczas zaczynają stwarzać opiekunom duże problemy agresją i chęcią dominacji.

Niestety, niektórzy opiekunowie próbuje wychowywać małpki tak jak swoje dzieci: przemocą i rękoczynami. Widziałam filmik, gdy tzw. “tatuś” dawał  klapsy malutkiemu zwierzęciu. Przedtem nieudolnie zakładał mu ubranko szarpiąc za rączki i nóżki a ono usiłowało się wymknąć zbyt brutalnemu dotykowi. Za karę zaaplikowano mu zbyt silne jak na to małe stworzenie uderzenia. Nie mogłam dłużej oglądać tego filmiku zwłaszcza, gdy uświadomiłam sobie, że wiele osób postępuje tak z własnymi dziećmi. Szukając w internecie informacji natrafiłam na filmy o wiele bardziej drastyczne, co świadczy, że nie jest to problem wydumany.

Niestety, chciałabym, ale nie mogę powiedzieć, że przyroda jest łaskawsza dla małych stworzeń. Ukazało się kilka nagrań z porodów samicy małpiej oraz z pierwszych czynności przy nowo narodzonym dziecku. Niektóre samice zachowywały się jeszcze gorzej, niż ów mężczyzna. Poczynały sobie jak dziecko z lalką, skacząc z kamienia na kamień, trzymając dziecko za rękę lub nóżkę, wywijając nim w powietrzu nie bacząc, że główka obija się  o skały. Widać było, jak małpie dziecko doznaje coraz więcej obrażeń I wreszcie jak przestaje się ruszać, co powoduje dalsze porywy agresji samicy i pastwienie się nad trupkiem. 

Na niektórych filmachjednak samice bronią swoich dzieci przed agresją samców, często ze  sprytem równym ludzkim istotom. Taka samica przesuwa szybciutko dziecko za siebie nawet przysiadając na nim i zabiera się za iskanie samca, aby poprawić jego nastrój. Potem wycofuje się starannie kryjąc malca jakby wiedziała, że agresja partnera bierze się zazdrości o jej zainteresowanie.

Czy więc wkroczenie człowieka ze swoimi przyzwyczajeniami  i zasadami w świat zwierząt w znaczący sposób pogarsza ich sytuację życiową? 

To chyba nie jest takie proste. Nie ma dobrej odpowiedzi zwłaszcza dla zwykłych ludzi, nie będących specjalistami  od behawiorystyki zwierząt. Na podstawie logicznego rozumowania wydaje się, że nie agresja pojedynczych osobników ludzkich czy małpich jest zagrożeniem, a raczej nim jest takie zagospodarowanie terenów, że obie populacje ludzkie i zwierzęce muszę ze sobą współżyć na małym obszarze, w każdym razie za małym na ich potrzeby. Populacje nadmiernie się zbliżają, usiłują nawzajem się wykorzystać, często wbrew swoim prawdziwym interesom. Stąd biorą się małpki umierające prawdopodobnie po zjedzeniu jakiegoś opakowania plastikowego porzuconego bezmyślnie z resztą atrakcyjnego soku czy innej potrawy lub z zatrucia. Ale życie małych małpek jest też często zagrożone przez ich własne otoczenie, w czym, jak wydaje się, człowiek nie ma żadnego udziału. Chociaż kto wie? 

Z moralnego punktu widzenia moda na humanitarne opiekowanie się porzuconymi przez matki małpkami, przerodziło się w cały przemysł hodowli małpek, wysyłanych w kartonach na zamówienie klientów, podobnie jak u nas hoduje się określonej rasy psów często zatrważających warunkach. Zresztą sprzedaż małpek trafiła już do Polski, ograniczana tylko wysoką ceną tych zwierzątek. Cała współczesna kultura nastawiona na zaspokajanie życzeń, nawet bezsensownych, co często jest źródłem cierpień poszczególnych osobników. 

Co z tym my, ludzie możemy zrobić? Jak skłonić ludzi do tego, by przestali się bawić żywymi stworzeniami, jak lalkami? Przecież nawet w najlepszej komitywie małpek z pseudo rodzicami, po jakimś czasie musi powstać problem rosnącego osamotnienia zwierzęcia, które przestaje pasować do otoczenia, gdzie zostało zainstalowane bez swojej woli. Taka małpka nigdy już nie dozna autentycznej czułości od pozostałych osobników jej rasy, zawsze będzie dla nich outsiderem. Także człowiek nigdy nie zrozumie jej w pełni. Prawdopodobnie problem dotyczy również piesków i kotków chociaż mniejsze podobieństwo do człowieka i wieki udomowienia chronią je przed niektórymi jego działaniami i oczekiwaniami.

Z innej strony patrząc, należy współczuć ludziom, którzy w tęsknocie za czułym dotykiem I bliskością nie szukają tego u drugiego człowieka, a u zwierzęcia. To jest głęboko chore, gdy się o tym myśli. Jak zły pieniądz wypiera lepszy, jak erzac oryginał, tak pozór miłości wypiera prawdziwą głęboką bliskość i więź pochodzącą ze zrozumienia. 

Przychodzi mi na myśl zakończenie opowiadania Raya Bradburrego, gdzie po ostatecznej zagładzie ludzkiej rasy, małpa rodzi pierwszego człowieka. Nie jest jednak możliwe dwukrotne przejście tej samej drogi rozwoju – gdy umrze człowiek, w jego miejsce nie powstanie drugie jemu podobne stworzenie.

Noc, kiedy spalono Komitet Partii

Komitet Partii w Gdańsku (bez nazwy, bowiem Partia była jedyna) i powieszono na łańcuchu stary garnek uosabiający Pierwszego Sekretarza PZPR, Towarzysza Kociołka oraz opowieść o tym, jakimi drogami chadza fałszywa pamięć.

Zawsze byłam przekonana i miałam na to dowody, że zdarzenia historyczne mają to do siebie, iż obraz tudzież wymowę kształtują ludzie, którzy zazwyczaj nie byli ich świadkami ani nie brali w nich udziału. Im większa odległość w czasie od danego wydarzenia, tym więcej jego zniekształceń bytuje w świadomości społecznej, zanim ta ostatecznie wraz z żyjącymi dinozaurami zostanie pozbawiona dostępu do niej.

Są jednak ludzie, dla których pamięć powraca w postaci nagłego, krótkiego choć dominującego spięcia, podobnego do ukąszenia. W takich chwilach uświadamiamy sobie, że niektóre nasze posunięcia życiowe zdeterminowane zostały przez wydarzenia, których odciski tkwią wyłącznie w jednostkowej pamięci, niedostępnej i niezrozumiałej dla innych.  Dla mnie te ślady wiążą się z przykazaniem co do rodzaju butów, w jakich należy wychodzić z domu, niezależnie od okoliczności. Już nigdy potem nie opuściłam mieszkania w eleganckich butach na szpilce, tylko zawsze nosiłam je ze sobą w siatce czy potem reklamówce. Dziś kiedy już nie chodzę, tylko przemieszczam się na wózku i kiedy rodzaj butów jest zupełnie obojętny, pozbyłam się swojego uprzedzenia, mentalnego tabu i jednocześnie została zwolniona jakaś zastawka, która nie pozwalała mi o tych wydarzeniach wspominać.

Sięgam do Wikipedii, aby przypomnieć sobie oficjalną opowieść o tamtych wydarzeniach (wtorek 15 grudnia 1970r).

https://pl.wikipedia.org/wiki/Grudzie%C5%84_1970

“…Robotnicy kontynuowali marsz i przemieszczając się pod budynek KW PZPR na wcześniej zapowiedziany wiec, napotkali oddziały MO. Władze, nie chcąc dopuścić demonstrantów pod budynek partii, podjęły decyzję o użyciu pałek i innych środków obronnych (w tym gazu łzawiącego). W efekcie doszło do walk ulicznych i starć z MO, a w końcu, późnym wieczorem 15 grudnia, do podpalenia budynku KW PZPR w Gdańsku. Ogłoszono strajk okupacyjny. Wojsko i milicja zablokowały porty i stocznie.”

Teraz o Stanisławie Kociołku

https://pl.wikipedia.org/wiki/Stanis%C5%82aw_Kocio%C5%82ek

“Od grudnia 1967 do lipca 1970 pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Od czerwca do grudnia 1970 był wicepremierem. Poseł na Sejm PRL IV i V kadencji (od maja 1965 do lutego 1972). W okresie od listopada 1968 do lutego 1971 członek Biura Politycznego KC PZPR – był najmłodszym członkiem tego kierowniczego gremium partii komunistycznej”

“Był współodpowiedzialny za wydarzenia grudniowe 1970 na Wybrzeżu – według Klemensa Gniecha – miał wydać zgodę na strzelanie do robotników.“

“Od grudnia 1970 do lutego 1971 sekretarz Komitetu Centralnego PZPR. Na skutek tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970 został jednak wkrótce usunięty z kierowniczych stanowisk (sekretarza KC i członka Biura Politycznego KC PZPR) i przeniesiony do pracy w służbie dyplomatycznej. “

“Stanisław Kociołek nazywany był niekiedy, w związku z rolą jaką odegrał podczas wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970, „katem Trójmiasta”, określenie to stworzył Krzysztof Dowgiałło – autor piosenki Ballada o Janku Wiśniewskim, w oryginalnym wykonaniu Mieczysława Cholewy.

„Jeden raniony, drugi zabity,
Krwi się zachciało słupskim bandytom.
To Partia strzela do robotników.
Janek Wiśniewski padł.

Krwawy Kociołek to kat Trójmiasta,

Przez niego giną dzieci, niewiasty,
Poczekaj draniu – my cię dostaniem!
Janek Wiśniewski padł…[9].”

“Zmarł 1 października 2015, w wieku 82 lat.”

„Stanisław Kociołek został pochowany 7 października 2015 w kolumbarium na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach (kwatera B 29 kolumbarium-7-7)[10]. Wzbudziło to protesty wielu organizacji patriotycznych[11]. W protestach podkreślano współodpowiedzialność za masakrę robotniczą na wybrzeżu w grudniu 1970. Uroczystości pogrzebowej towarzyszył protest środowisk prawicowych, których przedstawiciele trzymali zdjęcia ofiar grudnia 1970 rok”

Osobiście zobaczyłam (nie spotkałam) tow. Kociołka w okolicach roku 2000 na moim osiedlu w Warszawie, gdzie, jak się później dowiedziałam, mieszkał w jednym z sąsiednich, niskich bloków. Wracając ze sklepu, zmęczona przysiadłam na jednej z ławek przy placu zabaw dziecięcych. W piaskownicy bawił się z dzieckiem (pewnie wnuczkiem) starszy, niepozorny pan, nie odbiegający z wyglądu od wszystkich innych dziadków w okolicy. Siedząca obok mnie sąsiadka, powiedziała mi, kim jest. W moim osiedlu panowało przekonanie (nie wiem na ile prawdziwe), że w wysokich blokach (jak ten, w którym mieszkam) przydzielano spółdzielcze mieszkania zwykłym ludziom, w niskich, trzypiętrowych, otrzymywali je oficjele. Dziś to my jesteśmy wygrani: w naszych 10-piętrowcach są windy; oni muszą wdrapywać się po schodach. Jeśli wcześniej nie zmienili lokalizacji na lepszą, to poniekąd można uznać to za sprawiedliwość dziejową, czyż nie?

W żadnym z przeczytanych artykułów nie natrafiłam na opowieść o wywieszeniu na łańcuchu starego garnka, którego na własne oczy widziałam.

To są małe ukąszenia, moje wspomnienie sprzed ponad 54 lat, nie wstyd o nich mówić. Ale bywają i większe, gorsze i nie wiadomo czemu nie tylko się o nich nie chcę mówić, ale i nigdy napisałam. Ostatnio komuś opowiadałam o swoich przeżyciach w Gdańsku, w tym okropnym czasie, gdy zginęło wielu niewinnych ludzi, a wśród nich para uczniów technikum, w którym wówczas pracowałam, a którzy wbrew zakazowi wychodzenia z internatu udali się na randkę. Mojemu cierpieniu ani się z ich cierpieniem mierzyć. Może jednak czas o tym napisać. 

W dniu tym po obiedzie położyłam spać dzieci, które nie miały jeszcze roku życia i wiedząc, że będą spały godzinę lub dwie, wsiadłam do tramwaju w Gdańsku Oruni i pojechałam do miasta kupić sobie nowe buty. Wydawało mi się, że są wygodne, więc stare wyrzuciłam do kosza. Rozpadało się i zrobiło się bardzo zimno. Nie będę opisywać następnych godzin moich przeżyć, wędrówki brzegiem Motławy, a potem wzdłuż jezdni i kordonu milicji nie przepuszczającego nikogo na drugą stronę torów, godzinę po godzinie, stację za stacją, najpierw w butach, potem boso, z jedną stopą owiniętą szalikiem na zmianę co jakiś czas z drugą stopą, po zmarzniętej ziemi, jej twardych grudach, aż kordon się skończył i na wskroś przez pola i nieużytki mogłam zawrócić. Dodam tylko, że wszystko dobrze się skończyło i wróciłam do domu rano, choć z poranionymi stopami, ale żywa i zdrowa i dzieciom także nic się nie stało. Ja zaś dostałam dwa czy trzy tygodnie zwolnienia L-4 dopóki nie wygoiły mi się podeszwy stóp, ponieważ w ostatnim etapie mojej wędrówki szalik podarł się całkowicie i szłam boso po zmarzniętej ziemi i zdarłam stopy do krwi.

Z tamtych czasów został mi tylko odruch: gdy coś niedobrego dzieje się w polityce, moja pierwsza myśl wiąże się z pytaniem, czy mam dobre obuwie na nogach. Jeżeli nie są zbyt wygodne, sięgam głębiej do swoich szaf I wyszukuję stare i brzydkie, ale wygodne, teoretycznie do wyrzucenia, ale przechowywane na czarną godzinę.

W ubiegłych latach nie było takich sytuacji, żebym myślała o butach. Teraz jednak pomyślałam i od razu uświadomiłam sobie, że butów już nie potrzebuję, bowiem nie chodzę, tylko jeżdżę na wózku. W razie braku elektryczności nigdzie się nie udam; ze swojego drugiego piętra nie zejdę, nie naładuję akumulatora wózka i nie pojadę. Będę siedziała i czekała na swój los.

Nie tylko nie opowiadałam tego nikomu, ale tej historii nie wykorzystałam w żadnej ze swoich opowieści. Nie wiem czemu, ale domyślam się, że chwile ogromnej bezradności, przekraczającej dotychczasowe życiowe doświadczenia zostawiły swój kolec we mnie,  nigdy już nieusuwalny.

Uświadomiłam sobie, skąd biorą się moje koszmarne sny, w których błądzę i nie mogę trafić do domu, gdziekolwiek ten dom by nie był, bowiem w każdym  śnie jest gdzie indziej.

Dzisiaj już mówi się, że bierze się to stąd, że pewne traumy są nieprzepracowane, przy czym nie mam pojęcia, jak rozumieć pojęcie przepracowania traum. Podejrzewam że chodzi o to, by dokładnie omawiać je z psychologiem i innym specjalistą dotąd, aż stanie się to sprawą nudną i bez znaczenia lub jej znaczenie zmaleje ogromnie. Takie przepracowanie traum następuje także u osób, które piszą o swoich przeżyciach w imieniu swoim lub czyimś  innym. Ja wiem zaś, że są traumy, których nie da się przepracować w żaden sposób. Będą one zawsze kolcami kaktusa tkwiącymi w człowieku i odżywiającymi wówczas, gdy traci nad sobą kontrolę. Dlatego ja nigdy literacko nie wykorzystam tej nocy w Gdańsku.

Ale kolce zawsze są w pogotowiu. Poniżej ogłoszenie naszej spółdzielni mieszkaniowej, pierwsze tego rodzaju od 40 lat z okładem, kiedy tu mieszkam.

(miałam przywołać treść ogłoszenia o szkoleniu mieszkańców w razie nienazwanego, ale wiadomego wszystkim kryzysu, ale zrezygnowałam, bowiem o takich szkoleniach zaczęto mówić w telewizji). Na tym miał się kończyć ten odcinek bloga. Odłożyłam go na parę miesięcy, aby się odleżał, jak wszystkie moje teksty, których z różnych przyczyn nie jestem pewna.

Zapisałam tę opowieść, ale coś mi w niej stale zgrzytało. Jakieś elementy, spójne w moich wspomnieniach, w zestawieniu z historią nie broniły się. Nie dawało się tu obarczyć winą historyków, bowiem oni nie mieli nic do szczegółów mojej opowieści. Oczywiście brałam pod uwagę fakt, że w tamtych czasach prasa i telewizja nie informowały o mnóstwie wydarzeń, tak jak dzieje się to dziś. Wielu rzeczy nie wiedzieliśmy, bo wiele z nich ukrywano, ale o wielu po prostu się nie pisało, uważając je za drobne, niewarte uwagi, a mogące obniżyć morale społeczeństwa (jak np. różne wypadki, także drogowe). Politycy byli pozbawieni żon i dzieci; w pewnym sensie byli posążkami, a nie żywymi ludźmi. O wywieszeniu kociołka na łańcuchu nikt by w wiadomościach nie informował ludności, pamiętałam zresztą, że sama to widziałam na własne oczy. Widziałam także płonący budynek komitetu partii. Miesiąc wydarzeń jak najbardziej pasował do moich wspomnień: zimno, deszczowo i cała reszta łącznie z pokaleczonymi stopami. Kupno nowych butów także się zgadzało oraz miejsce, sklep na Długim Targu, w którym zakupu dokonałam. Pamiętam nawet te buty, które wówczas kupiłam: zielone półbuty na obcasie słupku, z usztywnionej, grubo splecionej tkaniny, przetykanej czarną nitką; nie pamiętam,  niestety tych, które wyrzuciłam, chyba były to jakieś sandały.

Przede wszystkim nie pasował wiek pozostawionych w domu dzieci. W 1970 r. moje dzieci miały cztery lata, a nie blisko rok i na pewno już nie były niemowlętami. Zrozumiałam, że moje wspomnienia w jakiś sposób zafałszowałam I może podświadomie, będąc niepewna wszystkich szczegółów, nigdy o tym nie pisałam. 

Gdy się na to zdecydowałam, dojście do prawdy okazało się niesłychanie proste. Sięgnęłam znowu do internetu i wyszukałam hasło zgodne z wiekiem dzieci: Gdańsk, grudzień 1967 r. Byłam przekonana; że w tym czasie, kiedy moje dzieci były niemowlętami, zaistniały jakieś wydarzenia, które spowodowały opisywane wyżej moje opresje. 

W grudniu tego roku nic się nie zdarzyło, ale we wrześniu już tak! Tylko,  czy możliwy był śnieg we wrześniu? Czy wymyśliłam go? A może deszcz był tak zimny, że zakwalifikowałam go do kategorii “deszczu ze śniegiem”? I nagle moja pamięć otworzyła się. Tak, oczywiście, nie byłam pewna miesiąca, ale sekwencja wydarzeń rozpoczynała się identycznie – wyprawa do sklepu i kupno nowych butów z powodu pogorszenia się pogody. Czy w grudniu kupowałabym półbuty usztywnionej tkaniny w miejsce wyrzuconych do śmieci sandałów? Raczej nie. Kupiłabym wysokie buty, nazywane wtedy “kozaczkami” .Za to we wrześniu mogłabym to zrobić i właśnie zrobiłam. Reszta była już do sprawdzenia w prasie z tamtych lat.

“Charles de Gaulle przebywał w Polsce od 6 do 12 września 1967 roku. Była to dość długa wizyta, w czasie której francuski prezydent odwiedził kilka miast i spotykał się z Polakami. Wszędzie witały go tłumy. Komunistyczne władze bardzo skrzętnie dbały o to, aby cała wizyta przebiegła nienagannie”.

https://www.gdansk.pl/historia-gdanska/historie-gdanskie/wizyta-francuskiego-prezydenta-we-wrzesniu-1967-roku,a,92353

https://historia.trojmiasto.pl/Jak-slynny-general-odwiedzal-Trojmiasto-n75200.html

http://polska1918-89.pl/pdf/operacja-uran,4826.pdf

“Wizyta gen. Charles’a de Gaulle’a w PRL cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Po Warszawie, Krakowie, Oświęcimiu i Górnym Śląsku przyszedł czas na Wybrzeże. W sobotę 9 września 1967 roku ok. 18.30 samolot z prezydentem Francji wylądował na lotnisku w Pruszczu Gdańskim, skąd francuski gość udał się do sopockiego Grand Hotelu (na wypadek złej pogody uniemożliwiającej przelot samolotem przygotowano specjalny pociąg „Ponsz” oraz zabezpieczono jego trasę).”

Wydarzenia które pamiętałam i które przywoływałam w związku z pieszą wycieczką w kierunku stacji Pruszcz Gdański, za którą dopiero mogłabym przejść na drugą stronę jezdni i torów, cofnąć się kilka kilometrów, wsiąść w pociąg i wrócić na Orunię, były uzasadnione ową paskudną pogodą i przygotowaniem ewentualnego przyjazdu De Gaulle’a pociągiem, z lotniska w Pruszczu Gdańskim zamiast samolotem. 

Sęk w tym, że kupowałam buty w tym samym sklepie w Gdańsku również w roku 1970 i, jak w tamtych latach, kupowałam buty wówczas, gdy poprzednie już nie nadawały się do niczego, a więc wrzuciłam je do kosza. Często to zresztą robiłam, jak sobie przypominam. Widziałam wówczas też podpalenie Komitetu i garnek wiszący na łańcuchu. Różnica była tylko taka, że wśród zgromadzonych tłumów udało mi się przemknąć na tyły Długiego Targu i przez kilka jakichś małych uliczek wydostać się z tamtego rejonu, otoczonego już kordonem policji. Szłam też brzegiem Motławy jakiś czas, ale potem wsiadłam zwyczajnie w tramwaj i wróciłam na Orunię. Wyjaśniało to także, dlaczego pamiętna blokada, uniemożliwiająca mi przekroczenie jezdni, była ustawiona wzdłuż ulicy prowadzącej z Gdańska, a nie w poprzek, oddzielając pewien rejon miasta od jego przedmieść.

Moja pamięć połączyła w jedno dwa odrębne wydarzenia historyczne, ale charakteryzujące się obecnością tłumów  oraz blokadą dróg, przy czym do mojej opresji dodała ważniejsze wydarzenie historyczne, niż to drugie, uznane przez mój wewnętrzny głos za mniej istotne. 

Każdy z nas, jak sądzę, w swojej podświadomości ma coś takiego, co skłania go do powiększania swojej roli w wydarzeniach ważnych dla społeczności. Akurat wizyta de Gaulle’a nie wydawała mi się wtedy czymś nadzwyczaj ważnym, jak większość wizyt organizowanych w tamtych czasach, chętniej więc przykleiłam się do wydarzeń o większej randze, które połączyła także moja obecność w określonym sklepie obuwniczym I powrotem do miejsca zamieszkania pośród ludzkich tłumów. Mniej ważne wydawało mi się, z jakiej okazji te tłumy się zgromadziły i co zebrani ludzie robili: byli po prostu jako tło i tyle.

Usprawiedliwieniem moim nieśmiałym może być to, że z perspektywy pięćdziesięciu kilku lat wiele wydarzeń może zbijać się w jedno, także historykom. A wydarzenie ważniejsze przyćmiewać mniej ważne.

Jaka jest tego konkluzja? Każdy ma swoje teorie spiskowe – jak pomyślałam w czasie pewnej dyskusji w czasie Świąt Wielkanocy. I nawet kłamiąc, możesz mówić prawdę, zrzucając na innych obowiązek oddzielenia jednego od drugiego. I niczym Kopciuszek, przebierający mak zmieszany z popiołem, oddzielający jedno od drugiego, poszukiwać prawdy nawet, a może zwłaszcza, u siebie. Kto wie, czy nie jest to obecnie najważniejszy nasz obowiązek w czasie, gdy obowiązuje wiele różnych prawd i każdy wierzy w swoją.

A bardziej szczegółowo:

Morał jednak pozostał ten sam: kiedy ruszasz na miasto i widzisz tłumy, nie wyrzucaj starych butów i nie zakładaj nowych, bowiem może się to dla ciebie źle skończyć.

I szerszy: gdy wieje wiatr historii nie wyrzucaj starych butów

I jeszcze uwaga do historyków: jeżeli w jakiejś relacji odnajdziecie nieścisłości, nie oznacza to, że relacja jest nieprawdziwa, bardziej prawdopodobne jest jej złe datowanie.

Babci ezoterycznej na wózku przypadki

tudzież rozmyślania o czasach słusznie minionych 

Kilka tygodni temu spotkała mnie duża nieprzyjemność. Pojechałam do  prywatnego szpitala najbliższego mi w okolicy, w zasięgu mojego wózka, ponieważ potrzebnego mi specjalisty akurat zabrakło w całej dzielnicy i musiałam wysupłać kasę na wizytę oraz przewidywane rentgeny. Niestety straty jakie poniosłam były znacznie większe niż przewidywałam i nie do pokrycia złotówkami. Jadąc wąziutkimi korytarzami tego szpitala zostałam staranowana przez wybiegającą z bocznego korytarzyka kobietę z kubkiem kawy w wyciągniętej przed siebie ręce, patrzącą, jak większość  młodych ludzi w Polsce, na coś, co jest umieszczone na wysokości ich oczu, skutkiem czego osoba na wózku praktycznie dla nich nie istnieje. Pani zderzyła się z moim wózkiem i razem z kubkiem kawy przeleciała nade mną, odrywając joystick który pojazdem kieruje. Na szczęście nic jej się nie stało, także ja uszłam z życiem, a konserwator tego szpitala przyczepił mi, jak umiał, przy pomocy taśmy samoprzylepnej z powrotem do podłokietnika sterownik, co pozwoliło mi jakoś dojechać do domu.

Wszyscy byli dla mnie bardzo mili, ale ja zostałam sama z kłopotem. Telefon do fabryki od razu ujawnił przykrą prawdę, że co najmniej przez dwa miesiące nie będą dysponować oderwaną częścią sterownika, a właściwie całym nowym sterownikiem, który trzeba zmienić. Mój syn mający ogromny talent do naprawiania rozmaitych rzeczy, na oko nienaprawialnych, poskręcał jakoś to urządzenie w całość, demontując jakąś rurkę z mojego przyrządu do czytania książek oraz przyczepiając je do kawałka płaskownika i skręcając to na śruby, które przez kolejne wyjazdy muszę dokręcać, bowiem łatwo się luzują, wskutek czego wózek nie zachowuje się zawsze tak, jak powinien, a mianowicie od czasu do czasu skręca z sobie tylko wiadomego powodu lub skrętu takiego odmawia albo zatrzymuje się i zastanawia, co ma dalej robić.

Jak ktoś, kto długo przed otrzymaniem tego wózka nie wytykał nosa z mieszkania, odznaczam się bardzo strachliwą naturą, która każe mi lękać się każdej nieprzewidzianej przeszkody na drodze, a wyobraźnia podpowiada mi inne przeszkody, nieistniejące na szczęście, choć powodujące stres. Ciągle jeszcze nie mogę się zdecydować na samodzielne wyprawy, ale stale próbuję nowych tras i nowych pomysłów na przezwyciężanie przeszkód do tej pory nieprzezwyciężonych, jak ruszające zbyt szybko windy, za ciężko otwierające się drzwi i w niewłaściwą dla mnie stronę, za krótkie kable od terminali płatniczych w sklepach i w ogóle miejsca, dla mnie zbyt wysoko położone (np. wszelkie recepcje), gdzie czuję się jak karzełek w obliczu urzędnika olbrzyma. Wracam mentalnie do lat, gdy jako dziecko w PRL byłam traktowana jak większość dzieci w tamtych czasach przez opryskliwych konduktorów w tramwajach i autobusach, siedzących na podwyższeniu i podejrzewających każde dziecko, że jedzie na gapę i kryje się między dorosłymi (co nie było tak całkiem pozbawionego sensu).

Wczoraj byłam u lekarza specjalisty w jednej z przychodni odległej od mojego mieszkania. Wyczekałam się w kolejce ponad pół roku, podczas gdy kolejni specjaliści zwalniali się z pracy i wreszcie przyszedł ten dzień. Nawiasem mówiąc na innego specjalistę czekam już półtora roku, podczas którego zwolniło się dwóch, do których byłam zapisana i musiałam się startować do innych w innej przychodni i w nowej kolejce.

Starą londyńską taksówką, przerobioną na babciowóz podwieziono mnie i wysadzono w miejscu dość odległym, jako że nikt nie pomyślał, iż w okolicach przychodni przydałoby się miejsce do parkowania dla niepełnosprawnych. W dodatku samochód ten posiada składaną rampę dla wózków z boku pojazdu, a nie z tyłu, więc nie każde takie miejsce nadaje się dla babciowozu, jako zbyt wąskie. Jakoś udało mu się mnie wysadzić i kierowca pojechał szukać miejsca do zaparkowania, a ja ruszyłam w kierunku przychodni. 

Droga okazała się najeżona przeszkodami. Pierwszą i najważniejszą z nich były wysokie krawężniki, które nie pozwalały wjechać mi na chodnik, Wprawdzie przed samym wyjściem nieco obniżono go, ale w miejscu tym ktoś zaparkował sobie samochód, zresztą jako jedyny w przestrzeni ograniczonej  szlabanami, co dowodnie wskazuje na personel ośrodka, lekceważący potrzeby niepełnosprawnych i matek z dziećmi na wózkach.. Niestety, wózek inwalidzki, przynajmniej taki, jaki ja posiadam ,nie pokonuje krawężników. Objechałam budynek ze dwa razy, zanim znalazłem miejsce, które pozwoliło mi z trudnością pokonać  krawężnik, ale bez ludzkiej zasługi, tylko dzięki szczerbie po zimie.. Potem znalazłam pochylnię dla wózków i ruszyłam podjazdem. 

Serce podeszło mi pod gardło, ponieważ podjazd składał się z pokruszonych płyt i dziur które jeszcze bardziej kruszyły się pod ciężarem moim i wózka. Prawdopodobnie od czasów upadku PRL nikt tamtędy nie jechał, mimo, że w rozmowie telefonicznej poinformowano mnie, że obiekt jest dostępny dla niepełnosprawnych. Martwiłam się na zapas, czy nie utknę i czy nie uda mi się tędy wrócić, bo na przestrzeni tego podjazdu zdarzyły się i dwie kałuże, kryjące niewidoczne dno, kto wie, czy nie przekraczające głębokością wysokość chodników, gdzie nikt mnie nie odnajdzie przez dłuższy czas. Kiedyś miejsce to tętniło życiem, kręciło się mnóstwo ludzi, kolejka do recepcji czasem wychodziła poza drzwi budynku. Dziś było to miejsce robiące wrażenie całkowicie opuszczonego

Wszędzie dookoła pustka , PRL-owskie bloki z liszajami wilgoci po zimie na tynkach, starodawne chodniki pamiętały chyba odbudowę Warszawy po wojnie. Kiedyś ten trzypiętrowy budynek w stylu szkoły Tysiąclecia, sztandarowej budowli owych czasów, wydawał mi się wielki i nowoczesny, dziś był już nędznym cieniem architektury tamtych lat.

W ten sposób dojechałam do drzwi przychodni. I tu kolejna przeszkoda: Ciężkie i wielkie drzwi nie dały się otworzyć moim słabosprawnym rękom, zwłaszcza gdy podnóżek wózka nie pozwalał się do nich zbliżyć na potrzebną odległość, a potem cofnąć, przy otwieraniu. Nawet gdyby to się udało, sama nie zablokowałabym ich na czas potrzebny, aby móc wjechać. Na szczęście w tej pustce pojawił się jakiś przechodzień i otworzył przede mną te wrota.

 Weszłam do holu i podjechałam do recepcji, która jak we wszystkich przychodniach, które znam, jest tak wysoka, że żadna osoba na wózku nie widzi osoby, z którą rozmawia. Stałam chwilę w miejscu wspominając dawne czasy, gdy tam się leczyłam, ruch i gwar, te tłumy ludzi, dla których brakowało krzeseł na szerokich korytarzach trzech pięter i te okropne wyczekiwanie w kolejkach w źle wentylowanych pomieszczeniach. Nic już nie przypominało dawnego życia tego budynku widmo. 

Zadałam w przestrzeń niewidocznej osobie pytanie: gdzie mam pojechać do lekarza na wyznaczoną wizytę,  na co usłyszałam odpowiedź, że na drugie piętro. Przede mną pyszniła się na moje upokorzenie szeroka i wysoka klatka schodowa. Kobieta (sądząc po głosie) na pytanie, jak mam się tam dostać powiedziała, że winda jest w kącie. Istotnie była w niewidocznym kącie, za szatnią i trudno było wózkiem manewrować, ale udało mi się, jednak te manewry trwały zbyt długo i trochę zostałam przyciśnięta zamykającymi się drzwiami. Na szczęście wózek jest metalowy i stanowi dobrą ochronę przed siłami zewnętrznymi, jak owa kobieta z kawą, czy zamykające się automaty, posiadające blokadę na wysokości głowy stojącego człowieka. 

Wjechałam na drugie piętro zapomniawszy jednak zapytać, w którym pokoju przyjmuje mój lekarz. Cały ogromny długi korytarz z wielką liczbą drzwi był zupełnie pusty z wyjątkiem jednej pani. Okazało się, że i ona czeka do mojego lekarza, więc trochę odetchnęłam. Pomogła mi zsunąć rękawy kurtki i wyjęła z koszyka, przymocowanego z tyłu moje papiery, po które sama nie sięgnęłabym, a które nie mieściły się w zawieszonej na szyi torebce.

Czekając na wizytę wróciłam myślami do tych czasów słusznie minionych i tych tłumów w tej przychodni, jak zresztą w innych także, chociaż wówczas nie było jeszcze lekarzy rodzinnych ani podziału na lekarzy specjalistów. Człowiek zapisywał się do tego lekarza, do którego miał rejonowy przydział i żeby dostać się, musiał czasem wstawać bardzo rano i stać godzinami pod przychodnią, ponieważ zapisywano tylko na dany dzień. Obowiązywała kolejność stawienia się pod gabinetem, więc potem czekało się w następnej kolejce do wyznaczonej godziny przyjęć i czasem, gdy miało się odległy numerek, to czekanie trwało kilka dobrych godzin. Bonusem tamtych czasów dla takiej osoby, jak ja, po tych godzinnych oczekiwaniach było otrzymanie zwolnienia na druku trzy L-4, co pozwalało liczyć na to, że przez przynajmniej trzy dni, a jeśli szczęście dopisze, przez tydzień, będzie można nie wstawać z łóżka, wyspać się I poczytać trochę książki lub posłuchać w radiu muzyki. Świat z tej perspektywy wydawał się lepszy i nie było potrzeby wyszukiwania u siebie jakieś choroby psychicznej, zwłaszcza że w tamtych czasach wizyta u psychiatry była piętnem na całe dalsze życie, a nie istniało takie schorzenie jak depresja. Nawet urlop macierzyński trwał tylko 3 miesiące, a właściwie 2 i pół, bowiem dwa tygodnie należało wykorzystać przed porodem. Nie wszystkie położnice mogły już siedzieć i czasem pracowały na stojąco.

Zdziwiło mnie, że odczułam nutę żalu w swoich wspomnieniach, wszak nie były miłe. I choć moje myśli szybowały ciągle w kierunku chorób tamtych lat i nuta żalu była bez sensu, zrozumiałam to dziwne zjawisko, sentymentalnych wspomnień niedobrych czasów. Wówczas ta ogromna przychodnia wydawała mi się nieprzyjazna człowiekowi i ucieszyłam się bardzo, kiedy w nowej pracy miałam przychodnię zakładową, malutką, z jednym gabinetem i z jednym lekarzem dyżurnym, gdzie nie było żadnych kolejek, a na wizytę wzywano zapisane osoby przez telefon wewnętrzny. Lekarzem był człowiek zatrudniony jednocześnie w więzieniu i wszyscy śmiali się z jego zwyczajów zwracania się do pacjentów per „więzień Urbanowicz” na przykład. Miał jeszcze gorsze przyzwyczajenie – do badania pacjentów nie używał właściwych do tego przyrządów, jak słuchawki, a robił to przykładając ucho do gołej skóry delikwenta/ki. Było to bardzo niemiłe uczucie bowiem lekarz ten ział wręcz odorem najtańszych papierosów, a często papierosa tego przy osłuchiwaniu trzymał w zębach.

Był też ogromnym służbistą. Nie dał nigdy zwolnienia komuś, kto miał poniżej 36,6° gorączki, jednak termometr wręczał przed wizytą i gorączkę i mierzyło się w poczekalni przed gabinetem. Termometry wówczas były rtęciowe i można było je, jak się mówiło wówczas, nabijać. Stukało się szklanym termometrem o kostki dłoni na tyle silnie, aby rtęć wewnątrz przemieszczała się, ale nie na tyle, aby stłuc szkło. Czasami jednak w czasie tego nabijania rtęć przerywała się i wówczas trzeba było wykonywać różne manewry celem powrotu do stanu początkowego. W normalnych przychodniach gorączkę mierzyło się w obecności pielęgniarki, więc takie zabiegi nie były możliwe, w tej jednak przychodni udawało się dzięki temu, że lekarz przebywał w zamkniętym gabinecie, a pielęgniarki zazwyczaj nie było. Nawiasem mówiąc, innym sposobem na takie okoliczności, przeze mnie jednak nie wypróbowanym, było podobno zjedzenie surowego kartofla.

Wówczas ów opresyjny system ochrony zdrowia, gdy PAŃSTWO wie lepiej, co człowiekowi potrzebne, to była jednak moja rzeczywistość, w której wyrosłam, moja młodość i moja jedyna dostępna gra z losem. Takie drobne osiągnięcie, jak uzyskanie zwolnienia lekarskiego, mimo iż miało się gorączkę o parę kresek mniejszą, niż określona przepisami, dodawało smaku życiu i przynosiło powiew poczucia, sprawczości. 

W tamtych czasach nie istniały depresje, marne nastroje, głębokie duchowe przeżycia i tym podobne histerie. Świat był do bólu  siermiężnie prosty i przewidywalny. Albo się człowiek ogarniał – choć nazywano to inaczej – albo przepadał, poddawał się i już nikt nigdy z nim się nie liczył. Przypiętą łatkę “chorego psychicznego” potwierdzało zatrzymanie dowodu osobistego na czas stawiania diagnozy. 

Był to początek czasów, gdy w niektórych zakładach związanych z systemem bankowym zaprzestano wypłacania pensji w kasie zakładzie pracy i wprowadzono po raz pierwszy wypłaty przez bank, w którym obowiązkowo należało założyć konto, albo, jak mi się wydaje, konto zakładała firma. Leczenie psychiatryczne uniemożliwiałoby wówczas odbieranie pensji, jeśli nie posiadało się pełnomocnika, albo paszportu, który jednak (jeżeli się go wcześniej miało) przechowywano w urzędowym depozycie i wydawano go dopiero przed wyjazdem zagranicznym. 

Ja zgłosiłam się kiedyś (już we wczesnych latach dziewięćdziesiątych) do lekarza psychiatry z powodu napadów paniki i nie zostałam przyjęta, ponieważ akurat mój dowód osobisty znajdował się w depozycie, miałam zaś  tylko jeszcze nie oddany paszport. Paszport dla psychiatry nie wystarczał, ale na szczęście bank go honorował, zapewne więc nie zdziwicie się, że szybko pozbyłam się myśli o jakimkolwiek leczeniu u psychiatry, czy nawet wizycie u psychologa, która zawsze musiała poprzedzać wizytę psychiatryczną.

Obiektywnie, z dzisiejszego punktu widzenia jest to i straszne i śmieszne –  dlaczego jednak te wszystkie wspomnienia nie układają się w jednolite poczucie zniewolenia? Oto jest pytanie!

W momencie kiedy wszystko w PRL wydawało się tak beznadziejne, że już nudniejsze i bardziej przewidywalne nie może być i że już do śmierci przyjdzie nam tak żyć,  przyszło nowe i przeorało wszystko. Nie było ono tak różowe, jaką legendę później stworzono. Przede wszystkim dominowała nieprzewidywalność. W żądaniach władz wobec społeczeństwa przeważała nielogiczna agresywność. Nic nie działało “na  zwykły, chłopski rozum” – jak mawiano. Wiele z tych osób, których dzisiaj uważa się za bohaterów, było po prostu nieudacznikami, z tym tylko, że z biegiem lat wykruszyli się. Ja pamiętam jednak pierwszą Solidarność, która nakazała w moim zakładzie pracy oddawanie na potrzeby związku całej dostawy papierosów do zakładowego kiosku (wcześniej poza systemem kartkowym) ponieważ ten zakładowy kiosk był dla tych pracowników, którzy palili więcej niż jedną paczkę tygodniowo, jedynym źródłem zakupu. Podobnie też zlikwidowano pracownicze kiermasze, na których można było kupić niedostępne gdzie indziej towary gospodarstwa domowego, jak szybkowary, elektryczne młynki do kawy, roboty kuchenne, miksery, ale także ładne naczynia i sztućce, półkalosze (poza systemem kartkowym na buty), ser żółty z serwatki, podroby, baraninę i koninę itp. Wszystko to odebrano pracownikom na rzecz Solidarności Regionu Mazowsze i wywożono ciężarówkami z pomieszczeń, gdzie towary te gromadzono przed comiesięcznym kiermaszem. Nowe więc dla ludzi w wieku średnim (wówczas ok 40 lat) było tylko zagrożeniem. Takich już nie przyjmowano do pracy, a jeszcze nie nabyli praw do emerytury. Dopiero rozważano zasiłki dla bezrobotnych. Państwo, które nadmiernie ograniczało dotychczas człowieka, odstawiło go teraz od cycka, bezlitośnie i w imię nie jakiejś konkurencyjnej ideologii, a interesów innej grupy ludzi. W niektóre umysły rzeczywistość ta i spowodowany nią stres tak głęboko wżarł się, że pozostał już na zawsze.

W tym świecie kobiety bardzo wiele idealizowały. Przede wszystkim miłość, ale przecież ona też nie była taka, jaką sobie wyobrażano. Powoli uświadamiano sobie, że właściwie cały świat składa się ze złudzeń. Gdy byłam młoda, powtarzano mi ,że karierę zawodową robi się w wieku średnim, a kiedy wiek ten przyszedł, okazało się, że ktoś przewrócił stolik do gry i my, kobiety, wówczas po czterdziestce czy pięćdziesiątce, byłyśmy przegrane. Nikt nie chciał nas zatrudniać i nasze doświadczenie uważano za nieważne. Nie miałyśmy już fizycznych i psychicznych sił, żeby mierzyć się z nieprzyjaznym i nieoswojonym światem. I tak już zostało.

Podobnie i dzisiaj uważa się przeżycia osób starszych za nieistotne i rzekomi historycy teraz te wspomnienia “prostują”, choć ich przekonania na temat przeszłości nijak się nieraz mają do rzeczywistych doświadczeń. Pracowałem na stanowiskach kierowniczych i z dużymi grupami kobiet, więc słyszałam wiele historii o ich życiu,  także w szpitalach, w których przebywałam po wypadku komunikacyjnym. Opowieści te zamieszczam w przygotowanym do druku tomie opowiadań “Wysiedlone dusze”, który ukaże się, mam nadzieję, jeszcze w pierwszej połowie tego roku. Tam znajdzie się też historia mojej biurowej koleżanki i jej starcia z machiną psychiatrii, napisana w konwencji SF, jako że Bogiem a prawdą, wiele z tych opowieści o prawdziwym życiu przerasta doświadczenia Angeliki wśród piratów i w ogóle nasze ziemskie rozumienie logiki wydarzeń (jakichkolwiek).

Tyle babcinych rozważań spod gabinetu pana doktora, który poświęcił mi więcej czasu, niż mi przysługiwało i nie powielił pożegnalnego “ młodsza pani już nie będzie” innych odwiedzanych specjalistów. Mój kierowca pojawił się, a co więcej udało mu się zaparkować w przyjaznym dla mnie miejscu, więc nigdzie nie utknęłam i przestałam się lękać współczesności. Na chwilę. Pojechaliśmy do marketu na zakupy i tam doznawałam oczopląsu zrozumiawszy, że świat dalej nie przestaje się zmieniać – jego stagnacja pod nazwą PRL była tylko chwilowym zatrzymaniem.

 

 

https://pl.wikipedia.org/wiki/Eustachy_Rylski_(pisarz)