Reklama i propaganda w jednym stały domu…

Na Facebooku jest kilka grup poświęconych wspomnieniom z PRL. Niestety, zajmują się one głównie prezentowaniem przedmiotów z tamtych czasów w formie zagadki: co to za przedmiot i do czego służył? 

Niezbyt lubię takie zagadki, bowiem dla mnie zagadkami raczej nie są. Bardziej Interesowałyby mnie wspomnienia związane z tymi przedmiotami, różne anegdoty dotyczące ich użytkowania i w ogóle opisy związane z tamtymi czasami. Przyjemność sprawiłoby mi porównanie z nimi własnych wspomnień.

Wydaje mi się jednak, że większość ludzi do wspomnień wraca w sposób uproszczony; jakby czasy i przeżycia sprowadzali do rzeczy namacalnych.  To coś takiego, podobnego przekonaniu, że ważny jest dzwonek telefonu, a cała reszta, osoba dzwoniącego, sama rozmowa i wrażenia z kontaktu, nie zasługiwały na przywołanie w pamięci. Możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że tego nauczyli się oglądając reklamy, a ten sposób patrzenia przenoszą na swoje wspomnienia.  Jednak w tamtych czasach (mam na myśli lata 50-te i 60-te) nie było reklam, chociaż często by się przydały, jako źródło informacji o czymś nowym. Była za to wszechobecna propaganda, równie nachalna i natrętna jak obecne reklamy.

Można zaryzykować  twierdzenie, że propaganda jest reklamą na skróty. O ile reklama odwołuje się najczęściej do ludzkich oczekiwań i preferencji, to propaganda żeruje na naszych strachach. Poza tym często są łudząco do siebie podobne; obie też udają, że poruszają się w świecie wyższych wartości.  Propaganda wskazuje na wrogów, którzy mają inny styl życia,  uspokaja tam, gdzie pojawić się może niepokój – reklama podnosi wartość odbiorcy z powodu innego stylu życia lub wzbudza niepokój, że czegoś może nam brakować, chociaż jeszcze o tym nie wiemy. Obie zatem wartościują  style życia i wpływają na nasze pragnienia. Obie są natarczywe, uporczywie nachalne, Z tym tylko, że reklama lubi różne dziwaczności, których celem jest przekonanie, iż te dziwaczności są wyrazem wyższości intelektu nadawcy i odbiorcy. Dlatego odbiorcy udają, że je rozumieją, w przeciwnym razie mogliby zostać zaliczeni do niekumatych. Co do propagandy – ta stara się wszystko upraszczać, choć ostatnio niektórzy politycy zaczynają gustować w udziwnieniach, starając się trafić do młodszej części populacji.

Zarówno propaganda jak i reklama posługują się takimi samymi środkami. Przytoczę tu przykład z mojego dzieciństwa, kiedy na fakt  istnienia kuchni propagandowej zwrócił uwagę mój dziadek. Pokazywał mi kiedyś fotografie Stalina i Bieruta w gazecie złoszcząc się, że zdjęcie tak zrobiono, aby widać było że Stalin jest wyższy, a tym samym potężniejszy od Bieruta, chociaż ten pierwszy był niskim człowiekiem. Ujęcie to zrobiono zdaniem dziadka na schodach, ale schody starannie ukryto, nie pokazując całych sylwetek. Wówczas, jako nastolatka uważałam perorę dziadka za coś w rodzaju konstrukcji dzisiaj określanej jako “teorię spiskową”.

W latach dziewięćdziesiątych pojawiły się w naszej telewizji pierwsze reklamy. Prowadzono wówczas wiele badań mających pokazać, na co ludzie reagują dobrze, a na co gorzej. Miałam koleżankę, która prowadziła nabór do takich badań, można było przy tej okazji sobie trochę zarobić. Kiedyś dałam jej się namówić I wzięłam udział w badaniu projektowanych reklam pewnego kosmetyku. Dano nam do wyboru kilkanaście zdań, które miały stanowić podsumowanie prezentowanej reklamy i naszym zadaniem było wybranie zdania które uważamy za najtrafniejsze oraz napisanie uzasadnienia tego wyboru.

Pamiętam, że wybrałam zdanie, które do dziś powtarza się w bardzo wielu reklamach skierowanych do kobiet: „Jesteś tego warta”. Nie pamiętam już jak uzasadniałam swój wybór, ale pamiętam, że to zdanie bardzo mi się podobało. Dzisiaj rozumiem, że odezwał się głos z mojej głębi kogoś, kogo nie rozpieszczano komplementami i kogo tym zdaniem dowartościowano.

Na starość reklam nie znoszę; zbyt wiele zajmują naszego czasu i co tu dużo ukrywać, w przeważającej mierze są głupie i odwołują się do naszych, niespecjalnie lubianych cech. Często zdania zawarte w nich udają jakieś niesłychane mądrości, a są tylko mieszaniną słów ładnie brzmiących, ale niewiele znaczących. Zdanie „jesteś tego warta” powtarza się dosyć często w reklamach skierowanych do kobiet. Zauważam jednak, że nie natknęłam się na taką reklamę skierowaną do mężczyzny, która brzmiałaby „jesteś tego wart”!

Kiedy się zastanowić głębiej, wydaje się to dość oczywiste: kobiety często są niepewne siebie, swojej wartości i każde odwołanie się do niej jest przyjmowane jako komplement i po prostu odbierane w sposób otwarty i podnoszący naszą samoocenę.

Mężczyźni tego nie potrzebowali w latach 90-tych i w przeważającej mierze nadal nie potrzebują, A jeśli nawet, to nawet przed sobą się do tego nie przyznają. Nie nawykli do kwestionowania swoich wartości, przeciwnie, często je przeceniają.

Interesuje mnie jednak coś innego: jak zachowują się w różnych sytuacjach kobiety, które nie są pewne, że są czegoś warte, nawet jakichś głupawych kremów lub innych kosmetyków. Jest to na tyle ciekawe, że często takim kobietom reklamy starają się jeszcze dodatkowo zamącić w głowie, stawiając przed możliwością wyboru kilku konkretnych produktów. Wydawałoby się że takie postępowanie jest bezsensowne, ponieważ niepewność co do własnych wartości przekłada się często także na niepewność w dokonywaniu wyborów. Tymczasem stawiając kobietę przed wachlarzem możliwości można spowodować rezygnację z zakupu któregokolwiek kosmetyku. Obmyślono to jednak całkiem sprytnie: te kilka produktów do wyboru w razie braku lub niepewności decyzji może skłonić kobietę do zakupienia ich wszystkich lub kilku najbardziej pasujących. 

Zamiast ułatwić zakupy pozornie idzie się jeszcze dalej, utrudniając je dodatkowo, np. opatrując nazwę każdego z serii kosmetyków jakimś wyrazem nieznanym i nie oznaczającym dla większości kobiet niczego sensownego. Wykorzystuje się tu jednak ludzką tendencję do przedstawiania się lepszym i mądrzejszym, niż się jest w istocie. Dla niektórych niedokształconych  osób używanie niezrozumiałych lub obco brzmiących wyrazów jest dowodem na wyższość ich intelektu nad pozostałą masą ludzką. Najczęściej są one pewne, że za trudno brzmiącą nazwą kryje się istniejący w rzeczywistości atrybut przedmiotu.

W tym wszystkim najzabawniejsze jest to, że ludzie używają słów bez dobrego zrozumienia ich znaczenia i nie próbują nawet go odgadnąć. Ciekawe, że dotyczy to również osób wykształconych i pracujących ze słowem: nauczycieli, dziennikarzy, polityków. Niektóre z błędów szerzą się jak zaraza, od ich słuchania bolą uszy. Te wszystkie „ubierania” czapek, sukienek, swetrów itp., te „półtorej roku” i od czasu do czasu zupełne kuriozum w rodzaju „kagańca oświaty” albo „krużganka oświaty”, kieruje naszą uwagę w stronę brzmienia, a nie znaczenia; wyglądu, a nie sensu i narzuca liczne powtórzenia, aby wzmocnić wrażenie komunikatu najwyższego stopnia ważności.

Inna fraza, która powoduje mój  odruch złości, choć jest językowo dość poprawna to: „Powiedz “NIE” (nadwrażliwości zębów, bólom kolan, wzdęciom, zgadze itp)  odwołująca się w istocie do leczenia zaklęciami, ale przede wszystkim wierze, że  głośne wyartykułowanie swojego żądania + drobny zakup, są jednoznaczne z nagięciem rzeczywistości do swoich pragnień. W tym przypomina z czasów słusznie dawno minionych wiecowe zawołania w rodzaju „Ręce precz od,,,” (Kuby, Konga itp), czy „Powiedz nie imperialistom”.  No i to, co w reklamie piwa Żywiec przebija wszystkie zawołania, czyli  „Chce się Ż…” Rzygać na przykład. W propagandzie na czele stawiam frazę: „Nasi kochani seniorzy”.

Jestem bardzo ciekawa, jakie frazy budzą wasze odruchy niechęci albo wręcz złości. Napiszcie proszę.

In memoriam – Józefa Urbanowicz z domu Cybulska

W poprzednim odcinku  zamieściłam krótką notatkę Adolfa Urbanowicza zawierającą wspomnienie  o jego pierwszej żonie, Józefie, matce mojego męża, Leonarda. Wydawało się, że temat został całkowicie wyczerpany i że do niego, jak i do osoby mojego teścia już nie będę miała powodu wracać.

Tymczasem często mi się zdarza, że gdy zajmę się jakąś sprawą na tyle intensywnie, aby czasem z jej powodu nie móc zasnąć, pojawiają się ni stąd ni zowąd nowe informacje, uzupełniające albo przynajmniej dotyczące sprawy, którą się zajmowałam. Tak stało się i tym razem, chociaż informacje, które uzyskałam, wybiegały daleko ponad to, czego mogłam się spodziewać. Poznałam całą, smutną historię tego małżeństwa. Ale zacznę od łańcuszka poszukiwań.

Jak pisałam już wcześniej, przeszukując w celach urzędowych dokumenty Adolfa, odnalazłam spis mieszkańców nie istniejącej już wsi Zalesie, gmina Berezne, powiat Kostopol – dawny ZSRR, obecna Ukraina. Strona zawierająca historię rodu Urbanowiczów oraz opracowania historyczne i genealogiczne mojego męża utraciła swoją aktualność po jego śmierci w roku 2007. Pobierając  z niej dokument z tym spisem stwierdziłam, że czas wykosił polskie znaki diakrytyczne, zastępując je jakimiś „robaczkami”. Poszukując tekstu źródłowego, na podstawie którego mogłabym zastąpić istniejący spis, unikając żmudnego, ręcznego poprawiania długich tekstów i tabel, trafiłam na skopiowaną bez ładu i składu zawartość dyskietek, na których mój mąż zapisywał swoje notatki, a które po jego śmierci przekopiowałam na płyty CD. Tego spisu nie znalazłam, przynajmniej do tej pory, odkryłam zaś krótki tekst  zatytułowany „In memoriam”, napisany przez mojego męża w liście do kogoś z rodziny, a dotyczący tego, co ustalił o związku jego ojca i matki, zmarłej, gdy miał kilka miesięcy. 

Wiedziałam o Józefie tylko to, że była zakonnicą, a kiedy zachorowała na gruźlicę, zwrócono jej posag i zwolniono z zakonu, a wówczas poślubiła mojego teścia. Zdążyła zostać matką Leonarda, po czym zmarła, gdy miał kilka miesięcy. Domniemania w mojej rodzinie były takie, że zakonnice nie chciały brać na siebie kłopotu z chorą kobietą, nie chciał także ich mieć jej ojciec, więc szybko wydano dziewczynę za mąż, skusiwszy młodzieńca niewielkim posagiem. Nikt z nas nie znał szczegółów, a moja matka, wychowana w sierocińcu prowadzonym przez zakonnice, mimo iż została później w tym sierocińcu nauczycielką, nie miała zbyt dobrego zdania o zakonach, zwłaszcza żeńskich i motywach ich decyzji.

Często bywa tak, że czyjaś nieobecności waży więcej  na  życiu jednej osoby, niż obecność kogoś innego. Na życiu mojego męża  na zawsze nieobecność matki wywarła wielki wpływ, zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie, gdy ojciec został powołany do wojska a dzieckiem opiekowali się krewni i sąsiedzi. Sprowadził go do Polski teść po wojnie razem z repatriantami z Wołynia, jako kilkuletniego chłopca, gdy był już drugi raz żonaty. Leonard wspominał, że wówczas jedynym jego przyjacielem, był pies, Aza, przywieziony jako wojenna zdobycz ojca. Pies zapewne był szkolony, bowiem nie dawał nikomu podejść bliżej do chłopca, co miało ogromne znaczenie w pierwszym okresie adaptacji wiejskiego dziecka urodzonego i wychowywanego przez ukraińską ciotkę w innej kulturze i języku.

Teściowa była dobrą kobietą, ale sama dotknięta wielką tragedią, gdy w czasie okupacji straciła jednego dnia męża i trzech synów, mimo, że opiekowała się całe życie cudzymi dziećmi, jedno nawet adoptowała, w codziennym kontakcie była oschła i konkretna. Uważała, że dzieci nie należy przytulać ani w inny sposób rozpieszczać. Dlatego też mój mąż całe życie zbierał okruchy wiedzy o swojej matce, idealizował jej postać, ale nauczony wymuszonego spokoju i opanowania, nie dzielił się z nikim swoimi poszukiwaniami. Mimo, że dziejami swojej rodziny pierwsza zainteresowałam się ja, on o wiele bardziej wsiąkł w swoje, co odkrywam dopiero teraz czytając pozostawione dokumenty, a między innymi tę opowieść, zapisaną pod nazwą “In memoriam”.

“ Los mojej matki był tragiczny o wiele bardziej niż to opisałem. Znali się z moim ojcem od dziecka, gdyż urodzili się  o kilkaset metrów od siebie prawie w sąsiednich domach i jakoś tak było, że zawsze ich ciągnęło coś do siebie. Gdy już mogliby się pobrać. Moja matka zamiast do ołtarza poszła do klasztoru. Szczęściem nie złożyła ślubów zakonnych. Nieszczęściem pobyt w nowicjacie zakończył się dla niej ciężką i jak się okazało później śmiertelną chorobą.  Nie wiem kto podjął taką decyzje. Może jej ojciec, ale to raczej mało prawdopodobne. Może ksiądz w kościele ją namówił. Powstawał w tym czasie nowy dom zakonny w Bereznem. Nie wiem kto był sprawcą tego kroku. W tym czasie dziadek chyba już nie żył, a ona nie miała chyba zbyt wielkiego zakonnego posagu.

Mój  Ojciec przez cały czas jej pobytu w nowicjacie nie chciał uwierzyć, że jego Józefka nie będzie już jego. Starano się go w jakiś sposób pocieszyć. Szukano coraz to innej panny, ale tata owszem porozmawiał i czasami się pośmiał i nic więcej. Chłopak był przystojny, brunet, czarnooki, więc nie jedna chciała go za męża. On jednak miał na myśli swą Józefkę  też czarnooką i też brunetkę, prawie jak brat i siostra. Proszę sobie wyobrazić radość tego chłopaka, gdy gdzieś w początku 1940 roku jego Józefka znalazła się w domu. Na nowo odżyło wszystko  i świat był piękniejszy. I nic to, że jego Józefka była już bardzo chora, miała gruźlicę kości w kolanie. I nic to, że dookoła była wojna. On wierzył w to, że może zdarzy się cud i ona będzie żyła. Rzucił się by szukać dla niej ratunku po całej okolicy szukał lekarzy, czy znachorów, aby jej ktoś pomógł. Niestety był to czas wojny i nie jeden człowiek ginął od ran. W listopadzie 1940 roku wzięli ślub. Ja się urodziłem w sierpniu 1941 roku. Prawdą jest to, że chora ma matka nie mogła być w pełni moją matką w sensie opieki nad niemowlakiem. Dom był bogaty w ciotki i szwagierki, a żyła jeszcze matka Józefki i ona też usiłowała znaleźć pomoc. Urodzenie dziecka było krokiem szalonym w tej sytuacji. Jednak moi rodzice się na niego zdecydowali. No cóż gdyby nie to nie byłoby mnie na świecie. Po szesnastu miesiącach od mego urodzenia moja mama skończyła swe życie. Ja znam swą mamę z opowiadań innych ludzi. Jawi się w niej człowiek niesłychanie spokojny, dobry i opiekuńczy i fizycznie piękny. Nadmiar złego, jak napisałem, że nie ma już jej grobu na ziemi.

Po śmierci swej drugiej żony, mój ojciec sporządził tabliczkę, którą umieścił na swym grobie. Gdyż trzy lata temu został tam pochowany na cmentarzu Bródnowskim w Warszawie. I jak pisał w listach do przyjaciół dwa razy w jego życiu nadeszła nad niego czarna chmura. Raz gdy zmarła Józefka, a drugi raz gdy zmarła jego druga żona.“

Kiedy patrzę na ich zdjęcie ślubne, widzę  już na pierwszy rzut oka parę jakby stworzoną wręcz dla siebie – tacy są podobni, niczym brat z siostrą, choć wcale nie byli spokrewnieni.

 

PRL – Poezja i proza prostych ludzi

Wbrew dzisiejszym wyobrażeniom i przecenianej roli opozycji znaczna część ludzi w PRL w latach czterdziestych i pięćdziesiątych  XX wieku żyła ideologią, taką lub inną. Zresztą musieli ją mieć, żeby żyć z poczuciem sensu w tych czasach, gdy  z powodu wojny i zacofania wielu rzeczy brakowało, nawet takich, których braku dzisiaj sobie nie wyobrażamy. Wystarczy powiedzieć, że w tym czasie tylko część polskich wsi była  zelektryfikowana i tylko część jej mieszkańców, bardzo niewielka, miała toalety w domu, a nie na zewnątrz. Powszechnie także używano tzw. letnich kuchni, stojących w oddaleniu od domu, przede wszystkim z obawy o wzniecenie pożaru, którego gaszenie było trudne z uwagi na brak brak wody bieżącej, a jedynie dostępnej w studni, z której wyciągano ją wiadrami. Nowych ubrań,  nawet w mieście się nie kupowało, a jedynie “przenicowało”, czasem w nieskończoność.

Moi  teściowie, w Warszawie,  w czteropiętrowym bloku na Żoliborzu mieli kuchnię opalaną węglem, a w kuchni, w murze zewnętrznym, wychodzącym na ulicę, otwór służący jako lodówka do przechowywania potraw.

Nie narzekali jednak nigdy; mieszkanie to było o wiele lepszym miejscem niż to, które opuścili na Ukrainie w czasie II wojny światowej, mimo że poddawani nieustannej indoktrynacji płynącej z tak zwanej „szczekaczki”, czyli głośnika nie dającego się wyłączyć, przez który nadawano wiadomości, także lokalne informacje, porady i muzykę, w większości marsze i piosenki żołnierskie lub partyzanckie. Tam, w tej utęsknionej ziemi rodzinnej bardzo często zwierzęta mieszkały razem z ludźmi w jednym domu, odgrodzone jedną lub dwiema deskami, chroniąc wszystkich przed mrozem, a za podłogę służyło klepisko.

Mój teść opuścił Ukrainę jako żołnierz Wojska Polskiego, Służył jako żołnierz zawodowy i w tym środowisku przebywał do śmierci. Z drugiej wojny światowej po wyzwoleniu Berlina jako zdobycz wojenną przywiózł wielkiego psa owczarka i poroże jelenia. Pies, nazywany Azą, prawdopodobnie był szkolony do walki z ludźmi, bowiem nie dawał podejść do siebie nikomu, a stale towarzysząc w dzieciństwie mojemu mężowi, gotów był unieruchomić każdego obcego, kto się zanadto do niego zbliżył.

W tym środowisku powstawały wiersze sławiące z entuzjazmem różne rocznice, zwłaszcza wojskowe, a także bardziej osobiste, wyrażające tęsknotę za ziemią swojego urodzenia. Poniżej dwa z nich, stanowiące chyba klamrę, w jakiej mieściło się życie tych ludzi. Autorem ich jest Stanisław Żarczyński, kapitan w stanie spoczynku.

“W XXX rocznicę Ludowego Wojska Polskiego Czcigodnemu Obywatelowi Pułkownikowi Inżynierowi Eugeniuszowi Cieślińskiemu w dowód głębokiego szacunku ten wiersz poświęcam ST.Ż.

Dzień Wojska Polskiego

Ten Dzień Świąteczny Polskiego Wojska
Czci uroczyście cała Polska
Cała Polska jak długa i szeroka
Myśl i wzrok kieruje tam gdzie płynie Oka

 Tam, gdzie są Sielce, Lenino i Sumy
Gromadziły się Polaków wielkie tłumy
Wnet otrzymali polskie mundury i radzieckie karabiny
Jakież były ich humory i wesołe miny

Co dzień ćwiczyła tam nasza brać
Jak skutecznie i bezlitośnie wroga prać
Pomni na przysięgi słowa
Za kraj walczyć, polska dywizja jest gotowa.

I poszły bataliony na bojowy zew
By bić tam hitlerowców krew za krew!
Ciężka była nasza droga do Berlina
Nie jeden z pośród nas tę drogę przypomina

Wszak żołnierz polski i radziecki
Wniwecz obrócił ten napad zdradziecki
Zatrzymał dalsze kroki nikczemne Hitlera
Haniebnie się skończyła ta jego kariera

I tak się zakończyła wojenna epopeja,
Serca żołnierzy napełniła otucha, radość i nadzieja…
Sztandar bitewny nad Berlinem powiewał,
A żołnierz polski o zwycięstwie i braterstwie broni piosenkę swą śpiewał

Na większą cześć i chwałę Ludowego Wojska
Pieśń tryumfalną niech śpiewa dziś cała Polska!
Niech armaty dziś zagrzmią – znak zwycięstwa i wolności!
Niech fanfary nam grają – hasło wielkiej radości!

 A więc w dzień Święta naszego Wojska
Trzykroć wznieśmy gromki okrzyk:
Niech nam żyje Wojsko
I niech żyje Polska!”

Nie chcę się znęcać nad ortografią (autentyczna),  a także weryfikacją i nierównym rytmem (wers od 6 do 21 zgłosek!), na uwagę jednak zasługuje kopiowanie ze zbiorowej wyobraźni, sterowanej przez banały komend, i sloganów, zapożyczeń z ówczesnej prasy i propagandy, dysponujących bardzo ograniczonym słownictwem i całkiem miałką, w zasadzie nieistniejącą swobodą skojarzeń – jakby cała poetyckość, wykraczająca poza zatwierdzone schematy ,była podejrzana. Jak ówcześni zachowywali w tym cały szczery entuzjazm (czego jestem pewna) – oto jest zagadka!

“Czar mego Wołynia

Rzędy wiejskich białych chat
Rozłożyste wśród nich drzewa
Aromatem napełniony cichy sad
Piękny owoc w nim dojrzewa

            W polu falują złote kłosy
            Na łąkach kosy dzwonią
            Skowronki śpiew unoszą pod niebiosy
            Łąka wciąż wabi kwiecia wonią

Błękit mieni toń jeziora
Wierzby chylą się płaczące
Słychać rechot żab majowego wieczora
Czerwoną piękną łuną zachodzi słońce

            Jakie tam są piękne lasy
            Wysokie, potężne dęby, sosny, ładne jodły
            Kwiaty leśne cudnej krasy
            Wśród tych gajów drużki wiodły

Nie teraz już tam świeci słońce
Umysł ciągle tam się rwie
Rwie się serce me płonące
Do Wołynia. O nim wciąż ja śnię 

Warszawa 15.XI.1974

Rodakom z Kresów Wschodnich wiersz ten poświęcam

                      Autor”

I tu, właściwie sielankowy obraz rodzinnej ziemi składa się z samych ogranych od wieków banałów, mimo iż uczucia na pewno są szczere. Pewne jest, że osobowość owych pierwszych mieszkańców PRL głęboko została skażona językiem propagandy, tak że można by twierdzić, iż lata te odznaczały się ówczesnym, charakterystycznym słownikiem, którego (na szczęście tylko ślady pozostały do dziś, chociaż zabiegi zmierzające do ograniczenia słownictwa nadal mają się znakomicie, przechodząc do świata  słowników w programach komputerowych, jak poniżej po obu wierszach uparcie zmieniających wyraz “zasłyszane” na “usłyszane”, “odnalazła” na “znalazła” i kilkanaście innych w tym tekście).

Na koniec owych poetyckich wyznań przytoczę dwa króciutkie czterowiersze z zaproszeń ślubnych:

Życzenia z okazji ślubu Ireny P. 4 luty 1978 r zawierają taki wiersz:

“Ile liści na Krzewinie
Ile wód do morza płynie
Ile dni w życiu naliczymy
Tyle Wam dziś z całego serca,
Szczęścia i Zdrowia życzymy”

 Albo inny, nieco lepszy chyba;

„A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło,
stangret, kareta, wieczór, mój frak i twój tren,
i nasze życie twarde i słodkie jak sen
nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość”

Wielu z tych piszących ludzi zdawała sobie sprawę, że ich wykształcenie i umiejętności odbiegają od tego, co uznaje się za standard w tamtych czasach. Mój teść kończył szkołę średnią będąc już wojskowym, Prowadził mnóstwo notatek z wypisami z gazet i zasłyszanymi w radio informacjami; wyraźnie widać że starał się być na bieżąco z wszystkimi tymi nudnymi sprawami, jakie drukowała wówczas “Trybuna Ludu“ i “Żołnierz Wolności“ i jakie pokolenia moje i moich dzieci omijały jak najszybciej się dało. Przypominam sobie  opowieści męża o nieustannych sporach toczonych z rodzicami, a zwłaszcza z macochą, która pracowała w domu jako  krawcowa, o wyłączanie “szczekaczki” wówczas, kiedy można było już ją wyłączać. Moja teściowa uważała, że głośnik powinien być stale czynny, ponieważ władze mogą podać jakąś ważną wiadomość, a ona jej nie usłyszy. Teść aż do samej śmierci otwierał wszystkim, którzy dzwonili do drzwi, a między innymi bandzie złodziejaszków, nastolatków którzy okradali go z posiadanej gotówki, zawsze trzymanej w kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła, mimo nieustannego napominania, aby spytał, kto dzwoni i wyjrzał przez wizjer, ponieważ teść  nie wyobrażał sobie, że można komuś nie otworzyć drzwi. Zdarzyło się to kilkakrotnie, a policja, nie tak jak za PRL, nie odnalazła sprawców. Nam to dziś wydaje się bardzo śmieszne, ale nie był on żadnym wyjątkiem w tamtych czasach. Jeżeli ktoś dobijał się do drzwi – widać miał do tego prawo i ważną potrzebę.

Wracając jednak do dokształcania się i starań, aby podnosić swój poziom. W ramach tego teść wpisywał różne teksty mające ułatwić mu np. pisanie listów. Zanim przytoczę ten tekst, dość zabawny w naszych czasach, wspomnę tylko, że porządkuję ostatnio wszystkie dokumenty po teściu i samych listów przez niego napisanych naliczyłam około 300! Rodzina i krewni, a także sąsiedzi z dawnych lat byli osobami dla niego najważniejszymi. Ponieważ losy rozrzuciły ich po całym świecie, listy te wysyłano do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i innych krajów zamorskich. Przesyłano sobie nawzajem książki, robiono niewielkie zakupy, wysyłano zaproszenia oraz skrupulatnie rozliczano przekazane dolary.

Poniżej wzór pisania listów ułożony przez mojego teścia. Dopiero dzisiaj zrozumiałam, dlaczego zawsze wszystkie listy zaczynają się jednakowo.

 “W pierwszym rzędzie chcemy Ciebie serdecznie pozdrowić i szczerze (lub doniośle) powitać, przede wszystkim życzymy tobie dużo szczęśliwego zdrowia. Jednocześnie załączamy doniosłe – najlepsze pozdrowienia a także gorące powitania, Twojej całej rodzinie. Życzymy wszystkim Panom oraz Paniom dużo zdrowia a także wszelkiej pomyślności. Uprzejmie dziękujemy za wszystkie listy i karty świąteczne, które otrzymaliśmy. Przepraszam, że od zaraz nie odpisałem, zdrowie jest najcenniejsze w życiu każdego człowieka żyjącego, a najbardziej u dorosłych ludzi, gdy przekroczyli lat 80-90 życia, którego najbardziej pragną. Gdy mi się przypomni o napisaniu listu, to nie ma możliwości, gdy jest możliwość do napisania, to mi się ulatnia z moich myśli.”

Czytającemu te teksty wydaje się, że osoby piszące w jakiejś mierze ukrywały swoje autentycznie uczucia, przynajmniej ograniczały emocje i narzucały sobie bardzo wiele ograniczeń co do tematyki korespondencji. Wynikało to zapewne z panującej sytuacji politycznej. Osoby wykształcone zdawały sobie sprawę, że większość Polaków w tamtych czasach stosowało tzw. dwójmyślenie i dwójmowę – dla wyrażenia rzeczywistych uczuć stosowano kody, ukrywające treść prawdziwej komunikacji, których zresztą dziś już niewiele osób z późniejszych pokoleń rozpoznaje i rozumie. Bywały one bardziej lub mniej skomplikowane, odnosiły się do różnych spraw z różnego poziomu wiedzy i wykształcenia, ale zawsze służyły jednemu celowi: ukrytego zakomunikowania komuś czegoś, w taki sposób, aby osoba niepowołana nie domyśliła się prawdziwej treści.

Czasami jednak te schematy stosowane w komunikacji między ludźmi tamtych czasów pękały i oto wśród listów i wypisów z prasy, znalazła się króciutka notatka osobista, jedyna którą znalazłam. Jest ona tym bardziej przejmująca, że pokazuje człowieka w ostatnich latach swojego życia, który wbrew wszystkim nałożonym ograniczeniom zdobywa się na szczery, bez wewnętrznego cenzora, tekst. I nie pisze o strasznych przeżyciach wojennych, z powodu których według opowieści mojego męża nie mógł spać po nocach; nie pisze osobistych stosunkach z ludźmi ani o swoich poglądach, tylko wspomina pierwszą, nieżyjącą żonę, Józefę, matkę mojego męża. Nazywa ją „Kochana Józefa”, a przeżył z nią zaledwie rok, w przeciwieństwie do drugiej żony, Marii albo Marianny, z którą żyli wiele lat.

„4 listopada godzina 16,00. Siedzę samotny w mieszkaniu i tak analizuję mój smutek, jaki mnie spotkał. Jeżdżę 2 razy w miesiącu na cmentarz do moich żon oni dla mnie nic nie mówią, od powiedz to jest unich szumiący wiatr w obłokach” (pisownia autentyczna)

 (realia – pierwszy nagrobek, Józefy zmarłej w1941  r jedynie symboliczny, jej grób od wielu lat zaorany gdzieś na Ukrainie, nagrobek drugiej żony prawdziwy)

Gdy czytam, przechodzą mnie dreszcze. Czy będzie ktoś w nadchodzących czasach, kto tyle poczuje na miejscu mojego wiecznego nieistnienia, że zechce do mnie przemówić? Nawet jeśli i on nie istnieje?

Album

Największe skarby mieszczą się w szufladach starego biurka, na strychach domów jednorodzinnych, w piwnicach starych kamienic. Skarby te odkrywane są zazwyczaj, gdy ktoś umiera. Wygląda na to, że świat chce wynagrodzić tym, którzy zostają żywi, stratę martwych, ujawniając ich spuściznę, z którą nie chcieli lub nie mogli  już nic zrobić. Ostatnią szansę ocalenia od zapomnienia otrzymało nowe pokolenie, robiąc porządki przy okazji remontu, jeśli oczywiście nie spakują wszystkiego i nie wyrzucą na śmietnik. Niestety, zbyt często to się zdarza, że rzeczy ogromnej wartości są wyrzucane bezlitośnie do kontenerów na poremontowe odpady. Na szczęście są rodziny, które kontynuują dokonania przodków, a przynajmniej postępują wobec nich z szacunkiem i chęcią ocalenia od zapomnienia.

W ten sposób powstał album zawierający fotografie Warszawy ojca mojej szkolnej koleżanki, Adolfa Duszka, dokumentujący miejsca, w których wychowałyśmy się, chodziłyśmy do szkoły i stawiałyśmy pierwsze kroki jako dorosłe kobiety.

Wydawcą albumu jest Bezpłatne Wydawnictwo Urzędu Dzielnicy Bielany m.st. Warszawy, Digitalizacją i retuszem zdjęć zajął się wnuk fotografa – Maciej Anioł, album zaś opatrzył wstępem syn fotografa, wybitny grafik – Roman Duszek. Sam ten wstęp ma ogromną wartość poznawczą i uchyla wiele tajemnic ówczesnego fotografowania

W czasach kiedy fotografia cyfrowa wyparła wymagającą wiele wysiłków i starań fotografię analogową, kiedy każdy może robić niezliczoną ilość zdjęć, nie patrząc na zużycie materiałów, wskutek czego na pewno jakieś pojedyncze sztuki  nawet zupełnego beztalencia fotograficznego będą udane, zaczynamy odkrywać, że zdjęcie bez komentarza jest czymś niepełnym i nie do końca wykorzystanym. Lata które upłynęły od chwili utrwalonej na zdjęciu pokrywają się często z przemijaniem pokoleń, a wówczas komentarz pozwala przybliżyć zrozumienie obrazu zatrzymanego w kadrze. Wyboru fotografii dokonali i opatrzyli komentarzami Joanna Rolińska, publicystka i varsavianistka oraz Mateusz Napieralski – badacz dziejów Bielan.

Album otwierają fotografie ruin Warszawy z poruszającym  najbardziej  zdjęciem z napisem kogoś poszukującego rodziny

Dla mnie album  Adolfa Duszka stanowi odkrycie, ponowne przywołanie pamięci miejsc, w których spędziłam swoje dzieciństwo, w którym miałam swój dom odebrany mi nagle i bezpowrotnie, uważany przez wiele lat za jedyny prawdziwy mój dom. Często śnią mi się krajobrazy, których nie potrafię poskładać i odnieść do czegokolwiek i właśnie w albumie tym odkryłam miejsca, z których ja oglądałam dzielnicę, a których dawno już nie ma.

Mieszkałam na ulicy Lesznowolskiej 6, w tej części Bielan, za którą już były pola, zagajniki małego lasku, gdzie na piasku rosły fioletowe, kosmate sasanki, między wykrotami pozostałymi po wybuchach bomb, a gdzie dzisiaj mieści się szpital Bielański. Dalej były już  puste przestrzenie wzdłuż szosy wiodącej do Młocin, park z kościołem, gdzie chodziłyśmy na msze by słuchać męskiego chóru pięknie śpiewającego głosami budzącymi w dziecięcej duszy całą burzę nieznanych jeszcze, niezrozumiałych doznań, odległych od codziennych banalnych odczuć. Tak poznawałyśmy piękno muzyki w czasach, gdy jeszcze dzieci nie chodziły na koncerty.  Mieszkający u nas jakiś czas kuzyn uczęszczał do  szkoły znajdującej się tu w byłym klasztorem Kamedułów, kontynuacji  przedwojennego słynnego gimnazjum księży Marianów. Zimną jeździłam tam na nartach, jesienią można było nazbierać trochę grzybów kozaków z czerwonymi główkami.

Swoje dzieciństwo spędzone na Bielanach opisałam w powieści  „Taniec kury” w części pt. „Aneczka”. Niestety, nikt nie opisał i nie przetworzył literacko naszych Bielan, jak zrobiła to z  Neapolem autorka  „Genialnej przyjaciółki”  Elena Ferrante.

Umownym końcem dzielnicy był była pętla tramwajowa, od której dzieliła mnie tylko jedna przecznica ulicy Twardowskiej, ulica Cegłowska. Nocami słychać było zgrzytanie tramwajów zjeżdżających z pętli, donośne, przeraźliwe, niedające się zapomnieć.

W moich snach często pojawia się ten krajobraz, zdekomponowany trochę, przeniesiony w inne miejsce, gdzie między szosą a obszarem zabudowanym prowadzi długie wzniesienie. Dzięki fotografii z albumu oraz komentarzowi do zdjęcia dowiedziałam się, że był to nasyp nie istniejącej już wówczas kolejki wąskotorowej. Oto ten komentarz:

„Perspektywa ulicy Marymonckiej w stronę Słodowca. Ta ważna  arteria, licząca sobie dwa wieki, była dawniej zwana szosą zakroczymską lub modlińską. Pętlę tramwajową u wylotu ulicy Twardowskiej (widoczną na drugim planie po lewej) uruchomiono w listopadzie 1933 roku. Zawijały tu w różnych okresach tramwaje linii 6, 15A,15 i 17. „Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie…” Szlagier chóru Czejanda śpiewała wtedy cała stolica. Na błotnistym przystanku przy pętli właśnie zatrzymał się importowany z Francji Chausson (wymowa nomen omen 'szosą”) AH 48, prawdopodobnie podmiejskiej linii 201 łączącej Warszawę z Dziekanowem Leśnym. Wzdłuż ulicy Marymonckiej niegdyś biegł także tor kolei Młocińskiej funkcjonującej z przerwami od 1922 do 1945 roku. Z prawej strony, za szpalerami drzewek widać resztki nasypu kolejowego. W tle z prawej widoczna remiza strażacka u zbiegu ulicy Marymonckiej i Alei Zjednoczenia.”

Takich olśnień przy oglądaniu albumu doznałam sporo. Zobaczyłam zdjęcie fragmentu parku stanowiącego część AWF-u, a pełniącego funkcję placu zabaw dla dzieci. Plac ten jak i całość AWF-u była ogrodzona siatką, w której jednak znajdowała się ogromna dziura, przez którą przełaziły dzieci, skracające sobie drogę do dalej znajdującej się furtki. Tam właśnie uczyłam się jeździć na rowerze i rozpędzona zjazdem z górki nie zdołałam zahamować przed siatką, co skończyło się tym, że rower przejechał przez dziurę, a ja zawisłam na siatce. Wskutek tego jakiś czas chodziłam z przedziurawioną od spodu brodą, co utrudniało jedzenie, a co gorsza mówienie.

Tych wspomnień jest tak wiele i tak bardzo związane są z oglądanymi zdjęciami, że właściwie można by napisać o wiele więcej przywołując szczegóły, o których się zapomniało a które właśnie uwidoczniły i przypomniały zdjęcia.

 Nie mogę się powstrzymać i do tych zdjęć dorzucę zdjęcie  zrobione przez moją mamę, przedstawiające mnie i moją siostrę na naszej ulicy, Lesznowolskiej, która wówczas była szutrową drogą, pozostawiającą czarne ślady na białych skarpetkach, a na której mimo tego wiejskiego wyglądu stały już latarnie gazowe, dziś traktowane jako zabytki. Co wieczór chodził tam pan, który długim prętem pociągał za jakiś haczyk i tym uruchamiał latarnie o kilku pełgających fioletowo-żółtych płomykach.

I jeszcze zdjęcie zrobione na dachu mojego domu, skąd widać jedyny blok w najbliższej okolicy, przy Al. Zjednoczenia, gdzie mieszkała moja przyjaciółka , Wiesia oraz kawałek wieży remizy strażackiej. Niestety, nie mam żadnego prywatnego zdjęcia pokazującego Bielany, a nawet w całości nasz dom. Dziś, gdy wspomnienia miejsc zacierają się w pamięci człowieka jako pierwsze, a  w każdym razie rozmywają się, to odczuwam jako  dotkliwy brak.

Na koniec jeszcze fotografia zrobiona przez pana Duszka,  z moich zbiorów, przedstawiająca jego córkę, Marię, znaną malarkę, mnie i moją siostrę w Niechorzu, gdzie spędzałyśmy razem wakacje.

Do tego pełnego zachwytów nad albumem naczynia muszę dodać nieco dziegciu – bezpowrotnie przepadły fotografie pana Duszka robione przed wojną. Wielka szkoda!

Co każdy musi mieć

W telewizji oglądam przypadkowo jakąś sondę uliczną. Przez uchyloną szybę samochodu facet w średnim wieku mówi: „W dzisiejszych czasach, kiedy każdy ma samochód…” Faktycznie, ja też mam, chociaż trudno to jeździdło nazwać samochodem, Ale jest spełnieniem dziecinnych marzeń o łóżku, które samo jeździ po świecie i nie wymaga wstawania i ubierania się tudzież wychodzenia do szkoły i odrabiania lekcji oczywiście.

Każdy ma samochód, każdy ma smartfona. każdy musi znać angielski i każdy musi zadbać o to, żeby nie być cyfrowo wykluczonym, Np. płacić tylko blikiem.

Smartfon, samochód, język angielski, blik – te cztery rzeczy są niczym nogi podtrzymujące naszą cywilizację; kiedy którejś z nich brakuje, jesteśmy jak stołek na trzech nogach, Wprawdzie stabilny, ale do wyrzucenia, a raczej odrzucenia, jako niemodny model, zasługujący na zastąpienie czymś nowocześniejszym i kompletnym.¶

Z każdym kolejnym spojrzeniem przekonuję się, że my, którzy nie jesteśmy każdymi, polskim posługujemy się sprawniej niż angielskim, mamy poniżej 1m 60 cm wzrostu albo jeszcze mniej, wskutek zasiadania na tronie wózka inwalidzkiego, nie sięgając dlatego różnych przycisków i Decyzyjnych Guzików Wyboru w świecie dużych ludzi; my, których ręce się trzęsą, a maseczki przeciw zarazie, obowiązujące u lekarza nie chcą trzymać się uszu; żałosne istoty, które nie założą już sobie same skarpetek bez pomocy pani Ukrainki, nie mówiąc już o butach, nazywane fałszywym mianem „kochanych seniorów”, których wzrok osłabł (w jednym oku zaćma, w drugim plamka zwyrodniała), ale nie na tyle, aby nie dostrzec zza okularowych szkieł także zależnych od uszu, monideł współczesności.

Najnowsza światowa moda – filozofia (choć może to za dużo powiedziane) longtermizmu – uprawiana ponoć w Krzemowej Dolinie, głosi w obliczu możliwości wyginięcia inteligentnej ludzkości konieczność pracy dla przyszłych pokoleń raczej, niż dla ludzi żyjących obecnie. Ale nic nowego pod słońcem! W czasach słusznie minionego PRL także głoszono, że pracujemy dla dobrobytu przyszłych pokoleń. I co z tego pozostało? Podobno moim wnukom będzie znacznie gorzej, niż mnie bywało, chociaż przyszłam na świat wcale w nie najlepszym czasie, bo w 1942 r. Wolę więc cofnąć się jeszcze bardziej w czasie. Astrologia stała się modna już jakiś czas temu, choć powstała przed wiekami. Wiem o tym dobrze, bo sama ją studiowałam, gdy przeszłam na emeryturę i nie potrzebowałam już robić tego, za co człowiekowi płacą, tylko mogłam robić wszystko to, co chcę, niezależnie od tego, co mi płacą. Obecnie jednak stała się niezbędna dla zrozumienia współczesnego świata bardziej niż longtermizm. W czasach, kiedy dzień bez afery jest dniem straconym, kiedy dzisiaj nie pamiętamy już tego, co było wczoraj, potrzebne jest coś, co daje nam wgląd w naszą przyszłość odległą i niewyobrażalną, powiedzmy gdzieś w perspektywie na dwa tygodnie naprzód, a nie 20 pokoleń.

Napięcie wyzwolone półkrzyżem dotyczy znaków zmiennych, a zatem takich tematów, jak media, skandale polityczne, zdrowie, epidemie, choroby, zakażenia, zatrucia, wypadki i katastrofy komunikacyjne, zawirowania pogodowe, jak ulewy, powodzie, lawiny itd.”  tako rzecze astrolog. Wiem już skąd się wzięły ostatnie moje dolegliwości.

Półkrzyż wyzwoli jakiś straszliwy lęk, panikę, histerię, co przełoży się na dramatyczne nagłówki w mediach i potężne spadki na rynkach finansowych, więc czeka świat kilka dni ogromnego zamieszania, niepokoju i lęku. Może też dojść do gwałtownego podniesienia napięcia związanego z politycznym, wojskowym lub narodowościowym konfliktem, co pociągnie za sobą liczne ofiary, zamieszki, bunty i rozróby.

Zapewne Putin postanowi podpalić Mołdawię lub czyniąc jakieś prowokacje w stylu radiostacji gliwickiej (pretekst Hitlera do napaści na Polskę w 1939 roku), uzasadni jakąś swoja kolejną zbrodnię, agresję lub zniszczenie.”

Astrolog oświeci nas, co stanie się w najbliższym czasie, tak mniej więcej w okolicach pełni oraz Dnia Kobiet, jak pamiętamy, uroczystości, która dawno już powinna zostać zapomniana, jako zrodzona w skażonym gnieździe komunistów, a fejsbukowi czytelnicy wymieniają po imieniu plagi, które mogą nas dotknąć.

„- Zastanawiam się co może się wydarzyć w okolicach 7 marca i dochodzę do wniosku, że Putin może dokonać próby broni atomowej na Dalekim Wschodzie, która to może ew. doprowadzić do trzęsienia ziemi w rejonie pacyficznym. Coś o tym wspominał ten znany ostatnio geolog-astrolog z Holandii. 

przeczytaj o napięciach w Izraelu i postępach Iranu w pracy nad bronią A. Ja bym widział bombardowanie Iranu, bo Netanjahu mocno napiera na kurs autokratyczny, co spotyka się z prawie codziennymi demonstracjami po 100 tys. ludzi [czyli tak jak w Polsce ponad 300 tys.] … Dzięki temu klasycznie odwróci uwagę…

Ja osobiście mogę do tego dodać konieczność złożenia PIT-u wg. nowych zasad nowego podatkowego nieładu.

Potwierdza to nasz Jasnowidz Dyżurny, wieszczący straszliwą panikę i powrót przydziałów tudzież zamknięcia granic, a także konieczność żywienia się robakami, o czym już przebąkują niektórzy, nie idący jednak aż tak daleko, żeby przewidywać przydziały robaków „na kartki”, czyli wg obowiązujących limitów. W ogóle limity będą ważniejsze niż pieniądze…

Przyszłość EUROPY 2024-2028 Gdzie będzie bezpiecznie? Krzysztof Jackowski

https://www.youtube.com/watch?v=Oe3FqruEKGQ

Cóż, jak mawiał mój nieżyjący już kuzyn “Jeśli starzec przeżył marzec, żyć mu już wypada aż do listopada” po czym zmarł 2 dnia tegoż miesiąca. Chociaż mnie może dotyczyć : “Jeśli baba w marcu żwawa, w maju modlić się wypada” Ale na razie patrzę z optymizmem: dostałam w prezencie 3 pomidory. Może jutro kupię sobie paprykę.

Dobro ze złem w ustawce

Początek czasów, kiedy zaczęłam się zastanawiać nad dobrem i złem i ich wzajemnym stosunkiem, pomijając oczywiście okres początków nauki religii, nastąpił wówczas, gdy zainteresowałam się SF i sama zaczęłam pisać opowiadania, a więc ponad 40 lat temu. Środowiska twórców w których przebywałam i grupa, do której należałam, namiętnie dzieliły świat na dwie frakcje, nie dobrą i złą, a podobnie, chociaż nie jednakowo nazwane: na frakcję dobra i frakcję zła. Tylko z pozoru nie widać w tym różnicy, ale jest przynajmniej w SF znacząca. We frakcji dobrej może występować pewna liczba czynników złych, a we frakcji złej znaleźć się jedna czy druga jednostka dobra. Tymczasem SF wymaga, aby frakcja była jednorodna, inaczej trzeba by się zastanawiać jak wewnątrz frakcji odróżnić epizody od całości, a to może przeszkadzać w kształtowaniu fabuły przez pisarza. Zresztą polscy pisarze SF mają w przeważającej mierze poglądy prawicowe, a właśnie prawica celuje w dzieleniu świata na cząstki jednorodne, a zwłaszcza na pozytywne i negatywne w całej rozciągłości, pisane jako dobro lub zło.

Od samego początku mnie to raziło i przeszkadzało, także w pisaniu, aż sprawiło, że porzuciłam tę konwencję na zawsze. Ukryty w głębi mojej osoby chochlik nawoływał bezustannie do komplikowania różnych sytuacji, poglądów i prawd, czasem wręcz zaprzeczenia im. Lubiłam bohaterki stare, złe i brzydkie, a nie ładne, długowłose, roznegliżowane blondynki z aparatami strzelającymi w dłoniach i jak łatwo się domyślić, wydawcy przerabiali je na łatwiejsze do strawienia przez młodzież postaci. Zawsze jednak uważałam, że dobro i zło sytuuje się na jednej osi, powiedzmy od minus jeden do plus jeden. Zero  dla mnie jest punktem przełomu, miejscem nijakim, które może być złe lub dobre, w zależności od punktu widzenia, co dopiero w przyszłości się okaże.

Obecna narracja polityczna zbliżyła się niesłychanie do poglądów młodziutkich wówczas pisarzy SF, dla których dobro było piękne, upostaciowane przez piękną (i seksowną), roznegliżowaną dziewczynę, zło zaś brzydkie, pokraczne i wykrzywione, a w dodatku głupie, Wystarczyło bohaterowi spojrzeć na postać widoczną na nowej planecie i od razu wiedział, że bez dalszych dywagacji ma ją zastrzelić. 

Niektóre, dziś kultowe postaci bohaterów stworzonych przez moich kolegów twórców takie miały wówczas początki, choć na szczęście i oni i literatura SF dojrzała. Pomiędzy dobrem i złem zaś zamiast nieciągłości stał gruby mur, nieprzekraczalny. Pod tym względem było nawet gorzej niż przy nauczaniu religii i katechizmu w szkole podstawowej, które pozwalało domniemywać, że istnieją osoby mogą się poprawić i nawrócić, ze złych stać się dobrymi. Takie coś we współczesnej narracji nie jest dopuszczalne, a jeśli się trafi, nie wiadomo co z nim zrobić.

Przykładem jest Banaś, prezes NIK,  dla dawnych kolegów samo zło, dla opozycji nie wiadomo kto, dopóki Tusk nie oświadczył, że można traktować go jako świadka koronnego, a ten jest samo dobro, bo pozwala zwalczyć zło.

Przyrzekałam sobie, że nie będę bawić się w politykę, ale cóż, dziś nie dałam rady. A to za sprawą ukraińskiej pisarki Oksany Zabużko, bowiem zwrócił moją uwagę wywiad przeprowadzony z nią, w  „Wysokich Obcasach” z 11 lutego br. Mówi ona:

 “Znajomi którzy przyjeżdżali z Moskwy przed 2014 rokiem opowiadali, że to miasto, po którym nie sposób się poruszać. Bo jeżeli zapytasz na ulicy o drogę, to w odpowiedzi słyszysz: „A co, oczu pani nie ma?!”. Nienawiść wisi w powietrzu i można na niej siekierę zawiesić. Jeśli pani włączy rosyjską telewizję, to tam wszyscy krzyczą, tak jakby coś przerażającego się stało. Za tą szkołą zła stoi sowiecki wywiad, który w imieniu rosyjskiego państwa toczy od lat wojnę z cywilizowanym światem.”

Przeprowadzająca wywiad stwierdza dalej:

Pisze pani, że celem tej bezkrwawej „informacyjno psychologicznej” części rosyjskiej machiny wojennej jest narzucenie przeciwnikowi takiego obrazu świata, żeby w sytuacji zagrożenia był niezdolny do podjęcia właściwej decyzji w interesie własnego bezpieczeństwa.” I dalej:

“Podbój bez pełnowymiarowej inwazji opiera się na czterech filarach: demoralizacji, destabilizacji, kryzysie i normalizacji.

W przypadku Ukrainy etap pierwszy może być nazywany „powtórną rusyfikacją”, a jego początki kryją się w latach 90. Wyjaśnię to z perspektywy własnej działki. Kiedy Ukraińcy budowali od podstaw własny rynek książki i zakładali pierwsze prywatne wydawnictwa, w Moskwie pojawiły się „agencje literackie”, które wykupiły na Zachodzie prawa do przekładów popularnych autorów „na całe terytorium byłego ZSRR” i w ten sposób na długo zablokowały publikację ukraińskich przekładów. Do 1997 roku Krym i Donbas zostały objęte monopolem rosyjskich dystrybutorów książek, więc ukraińskim wydawcom pozostawało wpraszanie się do ich księgarni gdzieś „na najniższą półkę”. Podobnie rzecz się miała z ukraińską muzyką, filmem, show-biznesem – ze wszystkimi sferami, w których potrzebny jest masowy odbiorca.” 

Od zawsze uwielbiałam teorie spiskowe, co nie znaczy jednak, że poddawałam się im wierząc w nie, jedynie ulegałam urokowi narastania wokół nich prostoty, oswajania kolejnych komplikacji w miarę, jak demaskowano  przekłamania. Nie do naśladowania w tym zakresie jest powieść Umberto Ecco “Wyspa dnia wczorajszego”, pozwalająca wniknąć w procesy formułowania teorii przyrodniczych i technicznych w Średniowieczu; pokazująca gdzie zbaczano ze ścieżki logiki na rzecz nieuprawnionych domysłów i pożądanych wniosków i jak naginano fakty, aby sprostać teoriom, co kończyło się zazwyczaj klęską.

Znam kilka książek Oksany Zabużko i muszę powiedzieć, że dysponuje ona właściwą kobietom wnikliwością spojrzenia na rzeczy poważne za pośrednictwem drobiazgów, na które poważne autorytety nie zwróciłyby uwagi, a co więcej, nie potrafiłyby zrozumieć ich znaczenia dla rzeczy na pozór o wiele istotniejszych. 

Idąc jej śladem zainteresowałam się sprawą wydawnictw w Polsce, a także dystrybutorów książek, a właściwie redukcji tych ostatnich do jednego, znaczącego, bez którego żadna książka parę lat temu nie ujrzałaby światła dziennego i powiem, że miałam podobne spostrzeżenia, które tłumiłam w sobie, nie wierząc z zasady w teorie spiskowe. Uczciwie muszę dodać, że nie wiem jak jest dzisiaj, ale fakt, że księgarnie internetowe, które zastąpiły stacjonarne, prowadzą politykę wydawniczą skierowaną jedynie na zyski, co oddziałuje na wydawnictwa, powodując zalew literatury śmieciowej i może odbywać się już własnym pędem po zniszczeniu większości źródeł dobrej literatury dając dużo do myślenia. Prawdopodobnie jednak do tego celu nie była nam potrzebna Moskwa, wystarczyła zmowa nieudaczników. Chociaż, kto wie?   

Wspominałam kilkakrotnie, że po wyjściu z domu, po czterech latach oglądania świata z balkonu, paradoksalnie, gdy już na ten balkon wyjść nie mogłam, kiedy dysponując wózkiem elektrycznym zwiedzam na nowo moją najbliższą okolicę. Powyższe słowa dotyczące Moskwy śmiało można zastosować do mojego niewielkiego osiedla, mającego zresztą znakomitą opinię jako miejsce przyjazne, pełne zieleni i wolnych jeszcze przestrzeni nie zaplombowanych totalnie. Niemniej atmosfera wśród ludzi podobna jest tej, która panuje w programach telewizyjnych, gdzie politycy dyskutują nad najnowszymi aferami. Już kilka razy zmuszona byłam odwiedzić moją przychodnie zdrowia, a raczej choroby i codziennie napotykam na przejawy nieżyczliwości i niechęci, czasem zupełnie bezpodstawnej. W ostatni piątek np. pewna kobieta, przechodząca obok mojego wózka z nienawiścią syczała przez zęby: rozkraczy się taka… zajmując tylko miejsce zamiast udać się prosto do grobu. Roześmiałam się, ponieważ akurat moja nowa przychodnia niedawno oddana do użytku w nowym budynku dysponuje dużymi przestrzeniami, niedostępnymi w poprzedniej. Naprawdę tam żaden wózek nawet bliźniaczy nikomu nie zastawi drogi i w przeciwieństwie do sklepów nie żałowano tam przestrzeni.

Wracam więc do refleksji Oksany Zabużko. Resztki mojej duszy z wyrytym w nią motywami SF dobudowują jakąś historię spiskową w rodzaju, że to może Moskwie o to chodziło, żeby w Polsce ludzie skakali sobie do gardeł o byle g, na szczęście jednak rozsądek podpowiada mi, że jest to zwykła natura ludzka, której dano przestrzeń swobodną do rozwoju bez ograniczeń, czyli upragnioną każdemu wolność, a której żadne stworzenie nie umie wykorzystać wyłącznie w dobrym celu. Bowiem jako że nie ma dobra i zła, nie ma też rzeczy ani spraw jednoznacznie dobrych albo jednoznacznych złych; wszystko może przerodzić się z jednego w drugie, a właściwie problem polega jedynie na zachowaniu proporcji: odpowiednia ilość dobra + niewielkie zaburzenie złym, żeby nie było nudno i jednostajnie, równa się akceptowanemu poziomowi wydarzeń i postaw. Nuda przyciąga zło, ale jednocześnie niewielka, dopuszczalna ilość zła może tę nudę zmniejszyć. Tak mi się przynajmniej wydaje na zwykły babski rozum kuchennej filozofii. Swego czasu w literaturze modne były sielanki, a ogół utworów literackich zawierał opowieści o pięknej miłości i wspaniałej moralności ludzi postawionych w obliczu konieczności wyboru. Po jakimś czasie czasie ludziom się to już znudziło i np. teraz w Netflixie konia z rzędem temu, kto znajdzie film lub serial bazujący na zwykłym życiu, gdzie nie ma żadnego wątku kryminalnego. Po prostu świat dobra znudził się ludziom doszczętnie, potrzebują świata zła, żeby poczuć poczuć dreszczyk emocji.

Niestety, świat przestaje być względnie bezpieczny, wszystkie konie jeźdźców apokalipsy ruszają na raz z kopyta i tylko drobiny oddechu czasu dzielą nas od katastrofy. Ustawka gry zła z dobrym przestaje mieć sens, chociaż władcy pieniądza nadal na niej zarabiają. Mam nadzieję, że ja tego nie doczekam.

Dawno temu czytałam nowelę Raya Bradbury’ego, w której po Armagedonie następowała scena wówczas mogąca zostać uznana za optymistyczną, gdy nieopodal opuszczonego przez ludzi domu ostatnia małpa rodziła pierwszego człowieka. Dziś trudno zobaczyć jakikolwiek przejaw optymizmu w obliczu tego, co nadciąga. Może, gdyby można było powtórzyć historię jeszcze raz, ludzie nauczyliby się wyważania stopnia wolności i zniewolenia, znaleźliby mechanizmy zabezpieczające to, co koniecznie musi zostać zabezpieczone i pozostawiające to, co może być wolne i swobodne. Stworzenie boskie pod tym względem zawiodło na całej linii.

Recepta może i słuszna, ale jak ją zrealizować? Wszak trzeba odrzucić wszelki przymus, musi go zastąpić dobrowolność, inaczej przymus będzie eskalował aż do momentu, gdy trudno będzie go opanować. Samoświadomość ludzi jako całości populacji jednak jest niska, dodatkowo nikomu z rządzących niepotrzebna, A procesy wychowawcze trwają o wiele dłużej, niż mamy cierpliwości. Znamy z historii epoki, gdy wierzono w możliwości człowieka rozwijane przez wykształcenie ale tak jakoś wyszło, że epoki te skończyły się w niesławnie. Jestem więc pesymistką i pozostaje mi tylko wierzyć, że jakiemuś  zadziwiającemu przypadkowi możemy zawdzięczać rozwiązanie. Wcześniej jednak świat musi obrócić się do góry nogami i grzmotnąć na pysk.

Jeszcze tygrysica

Ostatnio moda na poezję przybrała nieco karykaturalne oblicze. W programie telewizyjnym TVN  “Szkło kontaktowe” dzwoniący do studia mają 1 minutę na wypowiedź, a ponieważ najczęściej  jest ona kalką tego, co słyszymy w telewizji lub czytamy w prasie, oglądając ten satyryczny program, swego rodzaju dobranockę dla dziadków i babć, podświadomie traktuję ją jak przerwę reklamową, przerzucając swoją uwagę na coś innego, bliższego mojemu zainteresowaniu, na przykład uschnięty liść z pnącza, który trzeba oberwać, czy inną rzecz, którą trzeba komuś zlecić. Może dlatego niektórzy z dzwoniących, a jest ich coraz więcej, swoją wypowiedź ubierają w formę rymowaną, żeby przykuć uwagę słuchaczy.

 Wiele z tych wykwitów poetyckich poświęconych jest prezesowi, którego częstochowskie rymy bynajmniej nie opiewają w przeciwieństwie do Naczelnika Piłsudskiego, o czym pisałam wcześniej, małostkowo naśmiewając się z łupieżu i butów nie do pary, a także, już na poważnie, ostatnim życiowym problemom, a mianowicie inflacji lub brakowi węgla na składach, czy też aktualnym aferom, a właściwie ich wyliczaniu. Tematy te są tak wałkowane w telewizji  oficjalnie niesłusznej, choć podobno zawsze prawdziwej, że powodować mogą odruch wymiotny, jak przy oglądaniu niektórych osiągnięć telewizji rzekomo słusznej, więc kiedy jeszcze trafi się na poetyckie wzloty, ma się już dosyć. Chciałoby się posłuchać o życiu prawdziwym, które jednocześnie, innym torem biegnie, jak to życie prawdziwe, smutne, śmieszne lub beznadziejne, nigdy nie jednoznaczne, w którym być może właśnie ów węgiel odgrywa niemałą rolę, podobnie jak inflacja; jednakże nikt nie myśli o nich jako o rzeczach najważniejszych dla konkretnego człowieka. Mogą stanowić one  przepełnienie kielicha goryczy, którą utoczono wcześniej.

Jakiś czas temu, w marcu 2022 roku zamieściłam opowieść malarki, Jadwigi Pizl o czasach, które spędziła jako dziecko na Syberii. Tak jakoś okrutnie się składa, że ludzie którzy doznali krzywd w dzieciństwie lub wczesnej młodości, także na starość muszą mierzyć się z życiowymi problemami, zamiast odpoczywać i kontemplować piękno natury i drobnych kwiatków wyrastających na ich grządkach ale i na drodze życia. Różnica polega na tym, że na starość niewiele  już się ma siły do walki z przeciwnościami losu, a otoczenie jakoś to wyczuwa i z okrucieństwem cechującym ludzkie masy w sprawach codziennych, dokłada swoje cegiełki do ich cierpień.  Powstają wówczas opowieści o miłości do dzieci, które nie chcą znać rodziców, o współmałżonkach tychże dzieci, które izolują je od matek i ojców, kiedy tamci zostali już skłonieni do dokonania na ich rzecz darowizny najważniejszych elementów majątku – mieszkań lub domów. W tych życiorysach najgorzej mają samotni, zwłaszcza kobiety.

Kiedyś malarka była przybranym dzieckiem szamanów. Teraz uważa ona, że wie jak rozstać się z tym światem I pisze do mnie list, w którym żegna się właściwie z miłością do tego świata, nie chcąc wykorzystać tego szamańskiego doświadczenia, pomagającego jej w dzieciństwie w walce o przetrwanie z radzieckimi władzami. Mnie, otrzymującej taki list, zwiększa on  poczucie niemocy i braku sprawczości. Jako młodsza osoba nie zastanawiałam się nigdy nad sprawami, na które nie mam wpływu, ba, wyśmiewałam swojego męża, który tkwił przed telewizorem i wymyślał rządzącym, podobnie jak obecni rozmówcy “Szkła Kontaktowego” w myśl dawnego przysłowia, że „mówi dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu”. Myślę o mojej korespondencji do malarki, pozostającej bez odpowiedzi, wyrzucam sobie, że być może nie użyłam takich słów i argumentów, które wywołałyby lepszy odzew i czuję jej ból nie umiejąc się od niego zdystansować.

W swoich własnych, życiowych sprawach nie jestem skuteczniejsza, a jeśli, to przez przypadek.

Odkąd mam inwalidzki wózek elektryczny, odbyłam kilka wycieczek po osiedlu. Zastanawia mnie, czemu akurat Żabka jest sklepem mało, że nieprzyjaznym osobom niepełnosprawnym, to jeszcze w dodatku ich personel stosuje głupie argumenty na udowodnienie braku sprawczości, a więc, że nie jest w stanie udrożnić przejazdu lub wjazdu do sklepu dla takiej osoby.  Miliony przeznaczone na głupie reklamy tej sieci, jeśliby dodano do nich kilkadziesiąt tysięcy na likwidację schodków lub zawalidróg w ich lokalach plus co nieco na szkolenie personelu sklepów z podstawowych zasad kultury przyniosłyby o wiele lepsze efekty, zwłaszcza na takich osiedlach jak moje, zamieszkanych głównie przez pozostałości populacji z czasów PRL.  To już trzecia nowootwarta Żabka, z którą mam niedobre doświadczenia. Na drodze między regałami stoi skrzynka, pusta, czekająca na jakieś butelki. Pani, którą proszę o zabranie tej skrzynki, żebym mogła wyjechać ze sklepu, ponieważ jest za ciasno do skrętu wózka, oświadcza mi, że ona nic nie ma do powiedzenia, ponieważ sklep obowiązują pewne standardy  i akurat takie skrzynki należą do tych standardów, na które podpisała umowę ze franszynodawcą (???). Miałam mnóstwo emocji, ponieważ zawracając potrąciłam regał i coś tam z niego spadło. Pani patrzyła nieprzyjaźnie i usiłowała mi tłumaczyć, że jej nic zrobić nie wolno, bo skrzynka na butelki musi stać akurat w tym miejscu. Czy w Żabkach zatrudniają wyłącznie takie głupiątka, przepraszam za to określenie,  czy to już takie nieszczęście mojego osiedla, na którym są aż trzy takie sklepy, wszystkie nieprzyjazne osobom niepełnosprawnym. Nic dziwnego, że nie widuję ich na ulicach.

Może zbyt emocjonalnie reaguję na to wydarzenie, ale po czterech latach nie wychodzenia z domu, cały świat odbieram bardziej wyraziście i wielu nowych rzeczy jeszcze nie rozumiem… Czy polityka już tak zepsuła społeczną świadomość, że ludzie gadają głupoty nie zastanawiając się zupełnie nad tym co mówią? Czy franszyzobiorcy mają wyłączone myślenie, skoro ich argumenty są, jak dawniej mówiono, jeszcze głupsze niż ustawa przewiduje? Czy może umowę z Żabką pisały równie niedouczone SI, jak konsultantki Play?

Mój syn twierdzi, że bierze się to stąd, że MOGĄ. Jemu, młodemu jeszcze mężczyźnie nikt tak by nie podskoczył jak babci na wózku. I coś w tym jest. Ratunek widzi w jednym: babcie są zbyt pokorne, przepraszają, że żyją, może powinny wymyślić coś, co wymusi na innych szacunek i respekt. 

Jeśli ma rację, to oczywiście tygrysia czapka nie wystarcza; producenci inwalidzkich wózków elektrycznych powinni na wyposażeniu ich umieścić jakiś rodzaj paralizatora, a może nawet działka strzelającego mało groźnymi ale bolesnymi pociskami lub śmierdzącą ich zawartością,wzorowaną na broni skunksa.

Ale świat nigdy nie bywa jednoznaczny. Co do mojego poprzedniego felietonu – to Play uznał, że uwierzytelniłam się wystarczająco i zdecydował przenieść mój telefon bez dalszych problemów, zaś pani doktor co drugi dzień wykonuje zabiegi uprzejmie i ze zrozumieniem dla odczuwanego bólu i moich pisków, sama załatwiając z rejestratorkami terminy i godziny więc jednak ta tygrysia czapka nie stanowiła przeszkody w interakcji z otoczeniem, jak już sądziłam.

Wracając do poezji i częstochowskich rymów: Czy powinnam zamienić słowo mówione na słowo deklamowane, koniecznie z częstochowskimi rymami, by stać się bardziej sprawcza, w co wierzą ludzie wychowani na reklamach posługujących się nieznośnym patosem i przesadą opiewając zgoła przyziemne produkty jak np. środki na zatwardzenie? Przesiąkli tę poetyckością wszyscy dookoła. Czytam przed chwilą  w gazecie fragment opisujący jakąś demonstrację:

„Stojący na chodnikach mieszkańcy z ukraińską flagą w dłoniach nie potrafili ukryć wzruszenia”. Pytanie zasadnicze: dlaczego akurat mieli ukrywać wzruszenie?  Wzruszenie mogą ukrywać wstydzące się panienki przyjmujące zaręczynowy pierścionek od kawalera, z którym do tej pory najwyżej się całowały, a nie uczestnicy demonstracji! Zbitki słowne będące namiastką poetyckości są wygodne, ale bezsensowne i drażniące dla ludzi z wyczuciem języka. Czytaj dalej

Tygrysica

Kilka dni wcześniej kupiłam sobie czapkę z wizerunkiem tygrysa, żartując że przyda mi się w kontaktach ze światem zewnętrznym, ponieważ z reguły takie babcie jak ja są traktowane źle i poniżająco. O tym przekonałam się ostatnio po 4 latach nie wychodzenia z domu, gdy w przychodni lekarz pierwszego kontaktu zwymyślał mnie za pewną niezręczność pielęgniarki, poprawiła to rejestratorka, której nie widziałam zza wysokości lady siedząc na wózku, a przy okazji dostało się pani Ukraince, która grzecznościowo mi towarzyszyła asekurując na wypadek, gdyby odmówił posłuszeństwa silnik elektryczny wózka, wrażliwy na ujemne temperatury. Nie chcę wnikać w szczegóły, ale żadna z nas, ani ona ani, ja nie wypowiedziałyśmy jednego słowa, sytuacja była domyślna. Pani pielęgniarka zapukała do gabinetu próbując zapytać o coś, związanego z moją  wizytą, a pani doktor kazała jej czekać, pielęgniarka zaś  odeszła na chwilę zawołana przez kogoś. 

Niestety czapka mi w tej sytuacji nie pomogła, Być może nawet zaszkodziła. Pani doktor wypadając z gabinetu zobaczyła mnie w tej idiotycznej czapce i uznała że zawraca jej głowę jakaś wariatka. Żeby być jednak sprawiedliwą muszę dodać, że udzielono mi pomocy poza kolejką i wykonano zabieg, który był potrzebny w mojej sytuacji.

Tygrysicą wygodniej jest być we własnym domu, Z własnym telefonem i przy własnym komputerze, ale i to nie zawsze.

Zaczęło się banalnie. Zadzwoniono do mnie w sprawie zmiany telefonu komórkowego z  UPC na Play, do czego zachęcano licznymi reklamami w telewizji pokazującymi dwóch przesympatycznych i przystojnych panów. Wyraziłam zgodę i oczekiwałam na przysłanie mi  materiałów. Podświadomie jednak nurtowały mnie pewne wątpliwości, ponieważ wysłano mi sms-a polecającego zalogować się na określonej stronie, a z tej strony zalogować się do swojego banku. W moim mózgu otworzyła się pewna klapka I zamiast od razu logować się do banku, kliknęłam w miejsce, gdzie mogłam zgłaszać zapytania. Wyświetliła mi się informacja, że zgłaszanie zapytań jest niemożliwe. Ponieważ jednocześnie otrzymałam korespondencję na maila, stamtąd też chciałam wysłać zapytanie, tak samo jak z telefonu. I tu moja korespondencja nie została dostarczona z niewiadomych mi powodów. Postanowiłam więc zacząć od wejścia na ogólnie dostępną stronę Play, gdzie reklamowano tę usługę i wdać się w rozmowę z konsultantem celem wyjaśnienia swoich wątpliwości. Poniżej moja korespondencja z konsultantką.

Jasmina xxx 11:48

Dzień dobry, co mogę dla Ciebie zrobić?

Klient 11:50

Telefonicznie wyraziłam zgodę na przeniesienie numeru. Otrzymałam pakiet umów. Nie jestem jednak w stanie zalogować się inaczej niż za pomocą banku, a tego nie chcę. Jak to zrobić? A może to oszustwo? Z podanego linku do zalogowania się wiadomości nie są dostarczane

Jasmina xxx 11:51

Proszę o chwilę cierpliwości. W tej sprawie przekieruję czat do odpowiedniego działu

Został Pan przeniesiony/Została Pani przeniesiona do: Sandra K..

Sandra K. 11:54

Cześć, Którego numeru telefonu dotyczy sprawa? 🙂

Klient 11:54

605-606-xxx

Sandra K. 11:56

Gdzie dokładnie próbujesz się zalogować?

Klient 11:57

Czekamy na potwierdzenie warunków oferty i tożsamości telesales@playsklep.pl do KASIA.URBANOWICZ@xxx 3 lut

Sandra K. 11:58

Tak, w tym linku trzeba zalogować się przez bank, aby potwierdzić tożsamość.

Klient 12:02

Ale jak nie mam profilu zaufanego? nie mam takiego obowiązku. Poza tym w informacji podano, że są 2 możliwości zalogowania. Mam wątpliwości, czy nie jest to próba wyłudzenia przez kogoś, kto zna moje dane z UPC

Sandra K. 12:04

Mail telesales@playsklep.pl jest prawidłowym mailem z Play, jest tam obsługa procesu potwierdzenia tożsamości.

Klient 12:05

czy ja rozmawiam z botem SI? Jeśli tak, odstępuję od umowy. Odpowiedź nie na temat

Sandra K. 12:08

Nie, nie rozmawiasz z botem. Jeśli nie chcesz potwierdzać tożsamości przez bank, drugą opcją jest przekazanie kopii dowodu osobistego kurierowi.

Klient 12:09

Kopii dowodu osobistego nie wysyła się. Mogę okazać lub pozwolić zrobić zdjęcie

Sandra K. 12:09

Jeśli wybierasz przesyłkę zamówienia kurierem, to musisz okazać dowód osobisty w celu weryfikacji.

Klient 12:14

Mogę okazać, ale nie o to chodzi. Jak zawiadomić, że przyjmuję ofertę, skoro wiadomości nie są wysyłane ze strony ani z telefonu ani z maila. Jaką mogę mieć pewność że to uczciwa transakcja. Wolę zrezygnować. Gdzie wybierać opcję przesyłki kurierem? Wszystko łącznie z Pani odpowiedziami nieprofesjonalne pani K (bez nazwiska)

Przeczytana

Sandra K. 

W momencie składania zamówienia, więc telefoniczne z konsultantem, informujesz, że wybierasz opcję przesyłki kurierem oraz weryfikację tożsamości przy kurierze.

Klient

Tak mi powiedziano, że będzie kurier, to po co potwierdzenie, do którego nie mogę się zalogować  pani K (bez nazwiska)  sztuczna 1/4 inteligencjo

Sandra K. 12:20

Czy posiadasz numer zamówienia?

klient

Tak, już podaję 1146623080

Sandra K. 

W celu weryfikacji poproszę imię i nazwisko, pesel oraz adres zameldowania.

Katarzyna Urbanowicz xxxxxxxx

Ja:

Rozłączono mnie bez słowa i pokazała się strona po angielsku. Ponieważ nie ma jeszcze w naszym kraju obowiązku posługiwania się językiem angielskim, a ja uczyłam się go 60 lat wcześniej na  poezji średniowiecznych bardów oraz T. S. Eliota, świadoma, że obrażając ¼ SI naraziłam się na odwet, postanowiłam wzorem wszystkich babć potulnie oczekiwać na to, co los przyniesie.

Godz. 18,37 mail (już 3-ci od Play w tym dniu) – „Nie otrzymaliśmy potwierdzenia”. W niedzielę to samo od rana. Żadnej SI  nie przyszło do głowy, żeby zadzwonić pod numer telefonu, który właśnie miałam zamiar przenieść i spytać, dlaczego tego nie robię. Pewnie gdyby zadzwonili ,odpowiedziałabym, że zostałam skutecznie zniechęcona do „Play” i załatwiania spraw przez tę firmę.

 Teraz trochę refleksji ogólnych. Przyzwyczajona jestem do hejtu w Internecie, osobiście jednak nie byłam hejtowana więcej niż dwa, trzy razy w ciągu ostatnich lat. Tymczasem w czasie moich spacerów na wózku prawie za każdym razem spotykam się z nieuprzejmością, traktowaniem mnie jak idiotki, a są miejsca, gdzie doznaję tego za każdym razem, np. w sklepach „Żabka”. Odnoszę wrażenie, że nie dotyczy to tylko mnie, i że większość ludzi nie rozmawia normalnie tylko wrzeszczy na siebie. Ja może zwracam większą uwagę na to, ponieważ nie jestem przyzwyczajona, dlatego często mogę brać coś takiego do siebie. Co się z ludźmi porobiło przez ostatnie lata? W sklepach uprzejme są jedynie Ukrainki, sprzedawczynie polskie zaczynają od nieprzyjaznych spojrzeń, gdy usiłuję manewrować między półkami. Potem już krzyczą. To samo dzieje się w przychodni, gdzie przecież większość ludzi jest starszych, chorych i znerwicowanych. Dlaczego młode kobiety stanowiące przytłaczającą większość personelu muszą ich traktować jak niepotrzebne przedmioty zastawiające drogę? Nie tłumaczą ich niskie zarobki, rzecz może wynika raczej z powszechnego przyzwolenia na takie zachowania. Czy powszechnie powtarzana gówno-prawda o tym, że emeryci kosztują państwo zbyt wiele i że młodzi pracujący muszą na nich płacić swoimi podatkami tak już zryły mózgi szaremu, przeciętnemu człowiekowi, że czuje potrzebę dołożenia swojej działki do ogólnej niechęci? W świetle tego nie jest dziwnym, że minister Czarnek wolał przyznać dotacje znajomym na zakup siedzib dla spod dużego palca powstałym fundacjom, niż fundacjom pracującym od wielu lat na rzecz ludzi starszych i niepełnosprawnych dzieci. Te organizacje utrwalają tylko istnienie tych kategorii ludzi, zupełnie niepotrzebnie, a wręcz szkodliwie. Państwu przysłużą się bardziej patrioci, niż te ludzkie, nienormatywne odpadki.

Polacy są mili jedynie wtedy, gdy chcą cię oszukać albo do czegoś nakłonić. Metodą na wnuczka ciągle oszukiwane są starsze osoby, nieprzyzwyczajone do tego, że ktoś jest dla nich grzeczny i miły. Łapią się jak muchy na lep.

Co na nich wymyślić lepszego od tygrysiej czapki?

Z zakurzonych kartonów najwyższej półki regału (1) – Mienie zabużańskie

 Mienie zabużańskie (uparcie poprawiane przez program na mienie zabrzańskie)

Jakiś czas temu skończyłam cykl „Z szuflad starego biurka”, oparty na materiałach pozyskanych po likwidacji mieszkania w wyniku śmierci mojego kuzyna. Materiały z tamtego biurka dotyczyły rodziny mojego ojca, dziadka i pradziadka. Tymczasem w moim własnym mieszkaniu, na najwyższych półkach regału, tkwi siedem wielkich kartonów, w które upchnęłam przed remontem mieszkania papierową spuściznę po śmierci  w 2007 roku mojego męża, Leonarda.

Zawsze wydawało mi się, że żądanie od staruszków przed ich śmiercią, aby zrobili porządek z papierami, w celu oszczędzenia tego ich dzieciom i wnukom,  jest żądaniem zadawania samemu sobie bólu w imię czyjejś wygody. Starzy ludzie tuż przed śmiercią nie zawsze chcą wszystko pamiętać, czasami wolą decyzję, co do pamięci, zostawić potomnym, a także chyba i dać im szansę, aby na zakurzone papiery padł kiedyś ich wzrok i zainteresowanie. Wszak przecież nie zawsze chcą słuchać o tym, co dla staruszków ważne, co chcieliby zachować dla potomności, ale nie chcą wiedzieć, że to będzie zniszczone, choć pewnie tego się domyślają.

Czasami jednak to, do czego nie zmuszą ich dzieci i wnuki, wymusi na nich jakiś urzędnik. Tak i stało się ze mną, gdy otrzymałam korespondencję w sprawie złożonego przez mojego nieżyjącego już od dawna teścia, roszczenia dotyczącego utraconego w wyniku działań drugiej wojny światowej mienia zabużańskiego. Roszczenie to powstało jeszcze przed moim urodzeniem, albo tuż po nim, w każdym razie minimum 80 lat wstecz i nagle z powodu nowej ustawy stało się sprawą, do której muszę się odnieść jako spadkobierczyni nieżyjącego spadkobiercy mojego teścia.

Już w pierwszym kartonie znalazłam coś, co może być przydatne w sprawie roszczeń, chociaż dziwnym trafem jest całkiem nieprawomyślne. Ten zabawny chichot historii aż się prosi o upamiętnienie, jak wszystkie sprawy, na które natykamy się zagłębiając w przeszłość, kierując się rzetelnością, a nie polityką historyczną, Odkrywamy wówczas po raz kolejny, że świat był zupełnie inny, niż dzisiejsza on nim narracja, płynąca z gazet i telewizorów, sączona przez osoby, których wówczas nie było na świecie.

Mój mój teść opuścił rodzinne gospodarstwo na Ukrainie gdzieś koło 1940 r. udając się do polskiego wojska, które akurat było formowane na terenach ZSRR. Mężczyźni w tamtym czasie tylko przypadkowi zawdzięczali, do jakiego polskiego wojska trafili, do tego dobrego czy do tego złego. Mój teść trafił do tego, które dziś uważane jest za złe, a w każdym razie nieprawomyślne. Urzędnik zażądał dowodu, na okoliczność wyjazdu z gospodarstwa, a ja na taki dowód natrafiłam od razu w pierwszym kartonie. Czy jednak mogę przedłożyć jako dowód podziękowanie towarzysza Stalina za udział w wojnie, za zdobycie Berlina i innych miast?

Na mojej ścianie w przedpokoju wisi oprawiona w piękną ramkę wielka płachta podziękowań dla mojego prapradziadka, Franciszka Jacórzyńskiego, ur. w r 1854, za służbę w wojsku austro-węgierskim i spełnienie wobec   (ówczesnej) Ojczyzny swojego obowiązku. 

Przodek mojego męża także spełnił swój obowiązek wobec (ówczesnej) Ojczyzny, ale raczej nie wypada się tym chwalić, a w każdym razie wieszać na ścianie równie pięknej , choć bardziej kolorowej płachty, oprawionej w ramki, w towarzystwie tamtej.

Czyż to nie chichot historii: na jednej ścianie obok siebie świadectwa tych, co walczyli z bolszewikami i tych, co walczyli wespół z nimi, powieszone w obliczu wspólnych potomków? Nawet słownictwo jest przewrotne: określenie „walczyć z bolszewikami” można rozumieć dwojako, jako sojusznictwo lub wrogość – do woli.

I z taką tradycją muszą pogodzić się dzieci i wnuki obu tych rodowych linii, ich wspólni potomkowie. Jednak to bardzo krzepiące, że nic nie grozi komuś wieszającemu takie sprzeczne artefakty,  więzienie albo inne represje. I oby tak zostało!

Jeszcze o świętowaniu c.d

Na nieświąteczne święta można popatrzyć i w inny sposób. Kiedy kończy się 80 lat, a może nawet mniej, człowiekowi spadają pewne łuski z oczu. Mniej już może i mniej mu się chce, łatwo więc zrzuca odpowiedzialność na współczesny świat, z którym coraz częściej bierze już rozbrat. Także otoczenie zakłada, że w starszym wieku człowiek jest mniej elastyczny, a więc mniej rozumie współczesność, jednak broni się przed zrozumieniem, że to jego stan umysłowy się pogarsza; dlatego woli głosić, że to inni przestali rozumieć świat.

W obliczu tego tak ważne jest, żeby wszystkie swoje twierdzenia uzasadniać i udowadniać. Niestety, współczesność niesie także niechęć do rozumienia innych i żądanie rozumienia siebie. Rozszerzam więc swoje twierdzenie głosząc, że współczesność nie umie i nie lubi świętować i postaram się je udowodnić.

Tak jakoś się wydarzyło, że niedawno skończyłam 80 lat. Moja rodzina uznała, że jest to ważne wydarzenie, że trzeba go uczcić i zaprosić gości. Miałam więc stres, ponieważ w czasie, gdy trwa najlepsza zabawa, a więc między godziną osiemnastą i dziewiętnastą ja sobie przysypiam, a co gorsza nie mam pojęcia co zrobić, żeby mnie wówczas śpik nie dopadł. Wszak dopada mnie nawet przy oglądaniu w TVN dziennika, ostatnio nagrodzonego za obiektywizm, co nie zmienia faktu, że i w obliczu obiektywizmu przysypiam. Niezależnie od tego, czy tematem dnia jest wojna na Ukrainie, czy też inne klęski w rodzaju transakcji sprzedaży Orlenu, inflacji, biurokracji, itp. -acji.

Doskonale wiem, jak uroczystości takie wyglądają, choć są zazwyczaj bardzo miłe; kiedy atmosfera staje się swobodna, wszyscy chcą zajmować się tematem interesującym wszystkich. Niestety tak się składa, że interesuję się zupełnie czymś innym niż wszyscy, a więc nie za bardzo mam okazję wypowiedzenia się, choć mam teoretycznie taką możliwość. Dlatego pominę moją uroczystość i napiszę o tym, co mnie nurtuje ogólnie, nie wdając się w szczegóły moich dziwactw.

Wszystkie obchody ważniejszych uroczystości ongiś były przygotowywane i przemyślane przez Kościół; od niego pochodziły rytuały związane z ślubem, pogrzebem, świętami kościelnymi: chrztem i bierzmowaniem oraz pierwszą komunią. Nawet te, które dziś uważamy za całkowicie neutralne, jak np. Święto Wojska czy Walentynki. Ludowe tradycje indywidualizowały jednak obchody, czasem silniej, czasem słabiej, zawsze oryginalnie i niekoniecznie zrozumiale dla innych nacji. Naszym polskim pechem jest to, że naleciałości ludowych nie zostało wiele, że są mało oryginalne i że nie rozwijały się swobodnie. Bo czyż można coś dobrego powiedzieć o zwyczaju ślubnym w pewnej okolicy, gdzie następnego ranka po uroczystościach rodzina musi sprzątać całe sterty potłuczonego szkła? Tłuczenie pustych butelek jako rytuał ślubny nie jest chyba zbytnio interesujące? Także nasze zwyczaje pogrzebowe nie są jakoś specjalnie oryginalne, w porównaniu np. z Meksykiem. Nikt nie rwie włosów z głowy i maże twarzy błotem, nie wiezie się też nieboszczyka na otwartej platformie, bez trumny, jak widziałam z tego czasu w pewnym ościennym kraju. W każdym razie w Polsce nie ucztuje się ze zmarłymi. Nawet zapalanie świeczek na grobach zmieniło się na gorsze, bowiem zapala się je także żywym, przy okazji jakichś strajków, protestów czy innych politycznych demonstracji. Światełka na cmentarzach miały wskazywać zmarłym drogę, żeby nie błądzili wśród żywych, a niedawno zapalano je nawet strajkującym  pod ziemią górnikom; co logicznie rzecz biorąc, mogło to być przywołaniem złego, jak mawiano kiedyś „zapeszyć”.

Wspólną cechą wszystkich rytuałów jest podtrzymywanie więzi między ludźmi bliskimi sobie, rodzinnie lub terytorialnie. I właśnie ten cel, ten charakter i ta właściwość zanika. Celem wszystkich obchodów, a przynajmniej większości z nich staje się dostarczanie przyjemności sobie, bądź podnoszenia swojego samopoczucia czy statusu lub utwierdzanie siebie w słusznych poglądach i znajdowaniu się we właściwym miejscu. Jako przykład podam dwukrotne otwieranie tego samego odcinka drogi przez władze miejscowe, ponieważ nie wszyscy notable zmieściliby się jednorazowo lub chcieli świętować oddzielnie. Obecność przedstawiciela Kościoła z kropidłem jest tu wyłącznie ozdobna.

Ostatnio rozmyślam nad tym, jak bardzo oczekiwania bliskich mi osób, już nieżyjących, rozminęły się z obecną rzeczywistością. Wszystko, czego oczekiwali, nie dość że nie spełniło się, to dowodnie ukazało głupotę takich przewidywań. Ciekawe jest więc, że gdyby ożyli na nowo i zorientowali się w sytuacji, co chcieliby świętować i w jaki sposób by to zrobili.

Mimo że żyli w oddzielnych światach i odrębnych kulturach na dwóch przeciwstawnych krańcach ówczesnej Polski, i mieli krańcowo różne poglądy, w tamtych czasach, gdyby spełniły się ich marzenia, świętowaliby podobnie. Dla ludzi tych najważniejszym było utrzymywanie kontaktów z rodziną, osobami spokrewnionymi i bliskimi znajomymi, zazwyczaj pochodzącymi z okolicy i każda uroczystość miała na celu upewnienie się o ich aktualnym losie, stanie zdrowia, powodzeniu. Dlatego korespondowano gorliwie, przesyłając sobie wiadomości z kraju i za granicę, a nawet za Ocean. Te listy miały zastąpić możliwość osobistego kontaktu i najczęściej powodem ich wysyłania były rozmaite rocznice, jak urodziny, rocznice ślubu, zgonu; pogrzeby, rozstania i wyjazdy. Zaczynały się zazwyczaj od jednolitego zwrotu: „W pierwszych słowach mojego listu…”  od dawna wyszydzanego i przypisywanego ludziom słabo piśmiennym. Stanowił on jednak przywołanie i utwierdzenie wagi tego, co oznaczało samo napisanie listu.

Kiedy przebywano niedaleko od siebie, wszystkie rozmowy dotyczyły najbliższego otoczenia i tego, co interesowało wszystkich obecnych. Pewnych tematów nie poruszano przede wszystkim dlatego, że mogłyby powodować spory i jątrzyć jeszcze nie wypowiedziane do końca pretensje, jakich pełno w każdej rodzinie i środowisku. Uważano, że świętowanie powinno odkładać na bok wszelkie nieporozumienia i dlatego np. nie poruszano tematów politycznych. Tym należy także tłumaczyć, w niektórych środowiskach, w jednym pomieszczeniu przy jednej okazji świętowano obok siebie: kobiety i mężczyźni oddzielnie. Uważano, że zainteresowania tych grup są odmienne i dlatego każda z nich powinna mieć możliwość wypowiadania się w sprawach, które dla nich są ciekawe, a nie wysłuchiwać np. mężów czy czy żon, którzy doskonale znają swoje zdanie i na co dzień o tym rozmawiają. Oczywiście przy stole siedzieli wszyscy razem, ale po tym posiłku grupy rozdzielały się. Sama uczestniczyłam w takiej uroczystości na ukraińskiej wsi w latach osiemdziesiątych z okazji naszego przyjazdu i poznania ukraińskiej części naszej rodziny. To dzielenie rozmówców było tak bardzo naturalne, że ja także nie zastanawiając się przeniosłam się z kobietami w jeden kąt i tam rozmawiałyśmy o sprawach kobiecych. Był to czas po wybuchu w Czarnobylu i oczywiście nie udało się uniknąć tego tematu. Jednakże podejście do niego i rozmowa nie dotykała w ogóle polityki a może inaczej, wpływu polityki na indywidualne losy poszczególnych osób. Pewne zarządzenia i postanowienia o mocy państwowej powodowały dolegliwości lub szanse dla poszczególnych osób I odpowiadały one o tym co postanowiły i jak postąpiły w danych okolicznościach. Jedna z obecnych np. poślubiła powtórnie swojego męża, z którym poprzednio wzięła rozwód, kiedy okazało się, że w ramach służby wojskowej może likwidować skutki katastrofy, a za to otrzyma całkiem niezłe wynagrodzenie i skróci mu się obowiązkową wtedy służbę wojskową z trzech lat do pół roku. Warunkiem tego skierowania było jednak posiadanie dzieci w małżeństwie, a para ta miała ich trójkę, tyle że po rozwodzie się nie liczyły. Ona też mogła uzyskać korzyści z powtórnego ślubu, mianowicie niezłe odszkodowanie, gdyby mu coś się mu stało. Tak właśnie było i ów poślubiony powtórnie mąż zmarł I wszystkie kobiety gratulowały jej dobrego wyczucia. W rodzinie także wydarzyły się inne sprawy o których wszystkie kobiety rozmawiały. 

Mężczyzn interesowało coś innego, oni bardziej byli skupieni na polityce, ale także nie tej doraźnej, ale długofalowej, historycznej. Mężczyźni także mniej byli zainteresowani szczegółami życia bliskich i i sąsiadów, a bardziej ukierunkowani na szerszą społeczność. Im kontakt ze światem i dalszymi okolicami stał się łatwiejszy, tym mniej zainteresowania budziły sprawy jednostkowe, chyba że dotyczyły wydarzeń sensacyjnych.

Zmiana pokoleń i upływ czasu musiały się  odbić na świętowaniu. Przede wszystkim nastąpiła segmentacja, podział ludzi na grupy wiekowe, które miały i mają odmienne oczekiwania co do przebiegu uroczystości. Zmalały wymagania dotyczące zasad grzecznościowych, wiele z nich zostało uznane za zupełnie zbędne konwenanse. Podam przykład potańcówek szkolnych i i studenckich. Zasada była taka, że do tańca prosili chłopcy, a dziewczynki oczekiwały, aż ją poproszą. Dziewczyna mogła zaprosić do tańca chłopca w zasadzie tylko w jednym przypadku –  do tak zwanego białego tanga. W związku z tym, żeby dziewczyna, która się na to odważyła, nie poczuła się urażona, gdyby chłopiec jej odmówił, grzecznościowo wymagano od chłopca bezwarunkowej zgody, chociaż od dziewczynki już nie. Chłopca odmowa nie odstręczała, nie był nią zawstydzony, ponieważ konwenanse raczej wymagały, aby dziewczyna się szanowała, czyli od czasu do czasu odmówiła tańca. Dzisiaj oczywiście zmieniły się tańce i zmieniły się całkowicie zwyczaje. Chyba już nikt nie słyszał o białym tangu, Zaginęło z tym niemodnym tańcem. Taniec przestał być zajęciem wymagającym pojedynczego partnera lub partnerki.

Od dawna już nie bywam na rozmaitych tańcach i zabawach, więc wyobrażenie o nich czerpię raczej z filmów, ale młodzi mogliby dużo opowiedzieć, gdyby oczywiście chcieli przywiązywać do nich tak dużą wagę, jaką przywiązywało moje pokolenie nieustannie studiujące niuanse aprobowanych wówczas zwyczajów  i  zachowań.