Popsuty PESEL

Pewna starsza pani wchodząca do windy zobaczywszy mnie z chodzikiem i drugą panią na wózku inwalidzkim, zagadnęła nas:

– To wszystko przez ten nasz, stale psujący się PESEL!

Istotnie. nasze PESEL-e stale się dezaktualizują. Mój rocznik prawie przeszedł już do historii, tylko gdzieniegdzie pętają się jakieś uparte egzemplarze. Przećwiczyłam już na własnej osobie NIP i inne PIN-y ale podając tylko ten PESEL, za każdym razem uświadamiam sobie, że moje stulecie już minęło. Otrzymawszy nowy dowód osobisty z datą ważności pomyślałam: ale optymiści! Chciałabym dożyć następnej wymiany tego kartonika.

Jednak nie to mnie skłoniło do bliższego przyjrzenia się temu dowcipowi. Wywodzi się on z powszechnej taktyki obwiniania o wszystko „tych co na górze”, choć tym razem prześmiewczo, jako psujących się wytworów, których gwarancja minęła. Wszak to nie Bóg nadaje nam PESEL-e, tylko zarządzający krajowymi fabrykami tych numerków. A skoro tak, powinni odpowiadać także za jakość wyrobów. Brakuje im jednak boskiej nieomylności – z jednej strony robią wszystko, żeby było ich jak najwięcej (nawet uszkodzonych na wyjściu), z drugiej zaś ograniczają możliwości produkcji dla chętnych na in vitro. Płaczą, że jest nas za mało i starszymi numerkami nie ma komu się zająć, z drugiej zaś krzywią się na egzemplarze bez, lub z innymi numerami, chcące dołączyć do naszej bazy danych, z tego tylko powodu, że mają inny design, mimo iż nie zmienia się ich funkcjonalność ani ergonomia.

Powiecie, że nie mam się czymś sensowniejszym zajmować, tylko rozbierać na części pierwsze jakiś dowcip rzucony przelotem w windzie. Fakt, mam sporo czasu i umysł, który lubi błądzić. Uprawiam więc pogardzane powszechnie myślactwo. Co innego, oczywiście, gdybym zajęła się rozbiorem logicznym jakiegoś modnego obecnie hasła i próbowała udowodnić, że kompletnie nie przystaje do idei, którą chce reprezentować. Dlatego poświęcę się i zajmę frazą „Aborcja jest OK”.

Dyskutanci w powyższej sprawie zupełnie nie rozumieją, że czymś innym jest stosunek do aborcji (można uważać za całkowicie słuszną jej dopuszczalność), a czymś innym głoszenie jakiegoś głupiego hasła – a to jest wyjątkowo głupie.

Po pierwsze nie może być OK coś, co jest naprawieniem jakiegoś popełnionego wcześniej błędu (np. braku antykoncepcji, niefrasobliwości czy nawet przypadku). Nie może być OK coś, co bywa szkodliwe. Nie może być OK działanie oceniane przez znaczną część społeczności jako złe, niesłuszne, lub nawet budzące wątpliwości. To nie nowy typ makijażu, fryzury, nowe hobby, czy coś podobnie błahego. Niezależnie od ciężaru decyzji o aborcji, takie hasztagi, banalizujące ów zabieg i wszystko, co do niego doprowadza, to podgrzewanie atmosfery na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy, że aborcja, to jednak jest sprawa prywatna, nieodłącznie związana z osobistą historią każdej kobiety, a publiczną stała się ze względów politycznych.

W dyskusjach nad tym hasztagiem i tytułem okładki „Wysokich Obcasów” pada często stwierdzenie, że należy obie te sprawy traktować jako prowokację, rozszerzającą dyskurs. Moim zdaniem cały problem w tym, że wszyscy uważają prowokację za wspaniały środek na propagowanie swoich poglądów, zamiast namysłu, zastanowienia się, przemyślenia jakiegoś zagadnienia. Ja cię prowokuję tym, ktoś inny tamtym. W tym ciągu prowokacji ginie rzeczywisty sens i wartość poglądów, a także możliwości uzgodnionych działań tak, aby jak dla największej liczby ludzi były możliwe do strawienia. A przecież to powinno być skutkiem wprowadzanych praw – nie walka do upadłego i wzajemne prowokacje. A nie chodzi o samą aborcję, a o znaczenie słów – co widać trudniej zrozumieć niż fakt utożsamiania się, bądź nie, z jakimś poglądem! Mnie zaczyna się wydawać czasem, że wcale nie próbujemy czegoś zrozumieć, a tylko znaleźć krąg podzielających nasze poglądy.

W historii tak zazwyczaj bywało, że uciśnieni, gdy zrywali się do buntu, posługiwali się przemocą i jej afirmacją dla okazania, jak bardzo byli kiedyś uciśnieni i jak bardzo mają obecnie prawo do zemsty. Czasami wydaje mi się, że obecny ruch kobiet jest takim rewolucyjnym zrywem i wiele czasu musi upłynąć, zanim spojrzy na swoją sytuację trzeźwo i obiektywnie, bez chęci odegrania się za niegdysiejszą opresję. Zanim współczesne feministki zastanowią się, co tak naprawdę jest dla nich dobre. Jednak rewolucja często pożera swoje dzieci…

Przypominają mi się czasy po II Wojnie Światowej, gdy w Polsce uważano, iż dla kobiety najlepsze jest takie zrównanie w prawach z mężczyznami, żeby mogły, zamiast siedzieć w domu z zawodem „przy mężu” (taki zawód był w spisach i tak określała go w ankietach jeszcze moja mama), pracowały w takich samych zawodach i warunkach, jak mężczyźni. Z tamtych czasów pochodzi nawet hasło „Kobiety na traktory”. Kobiety pracowały w kopalniach i w innych miejscach, rujnując swoje zdrowie, dźwigając ciężary, powodujące później schorzenia, typu nietrzymania moczu. To, wydaje się teoretycznie słuszne hasło, zaowocowało podwójnym obciążeniem kobiet: ciężką pracą zawodową i „drugim etatem” w domu, przy mężu i dzieciach.

Jest jeszcze inna możliwość, ostatnio często jakoś widoczna w życiu publicznym (vide nowa ustawa o IPN). Poszczególne wypowiedzi mogą wydawać się bardzo głupie, ale może też ktoś wykorzystywać okazję i pojawiające się niezręczne sformułowania, żeby skompromitować przeciwników… Mówi się: „Nawet wróg by tego nie wymyślił, co ci wciska przyjaciel”.

Zapędziłam się może zbyt daleko w swoim analizowaniu wypowiedzi, jednak w świecie powszechnego niechlujstwa językowego, dobrze robi uświadomienie czasem sobie, co naprawdę się mówi, często chcąc powiedzieć coś innego albo nie wiedząc w ogóle, co się chce powiedzieć.